Großglockner 3798 m n.p.m.

Ten wypad nauczył nas wiele, a głównie pokory przed górami. Po całonocnej jeździe praktycznie z marszu wchodzimy na 2801 m n.p.m. Nie jest to jakiś wielki wyczyn, ale biorąc pod uwagę zmęczenie oraz obfite opady śniegu, podejście sponiewierało nas dokładnie. Pokrywa śnieżna dochodziła momentami nawet do 1,4 m, zaś torowanie sobie drogi kosztowało nas mnóstwo energii. Pogoda za to dopisała – praktycznie od rana towarzyszyło nam słońce, którego promienie odbijane od śniegu tworzyły zabójczą dla oczu mieszankę. Chciałem dodać – dla oczu niechronionych okularami; w przypływie euforii związanej z wyjazdem takowych nie zabrałem, co zemściło się na drugi dzień. Na ławkach pod schroniskiem Stüdlhütte urządzamy mini kuchnię polową, racząc się gorącym i pożywnym barszczem z kaszą kus-kus. Przed oczami mamy zaś najcudowniejszy widok – morze chmur pod stopami, spod którego gdzieniegdzie, jak maszty, wystają wierzchołki wyższych szczytów. Niemało pracy zabrało nam odśnieżenie, a potem rozstawienie w tym miejscu namiotów. Obok naszych stanęły kolejne dwa chłopaków z Warszawy. Do snu wiele się nie rozbieramy, a raczej ciepło poubierani szczelnie zamykamy się w śpiworach. Mimo tego niska nocna temperatura nam w kość, do tego dochodzą problemy ze spaloną skórą twarzy, zapaleniem spojówek i małą ilością tlenu w powietrzu. Ogólnie więc – noc nieprzespana. W duchu klęliśmy na operujące przez cały wczorajszy dzień słoneczko, choć tak naprawdę powinniśmy być źli na siebie. Filtr w zastosowanym kremie był zdecydowanie za słaby i teraz na naszych twarzach pojawiły się palące rany, z których gdzieniegdzie sączyła się ropa. Brak ochrony oczu dodatkowo spowodował u mnie pierwsze objawy śnieżnej ślepoty: ból, łzawienie, rozmyte obrazy. Mimo tych wszystkich przeciwności pełni pozytywnej energii ruszamy na szczyt Grossglocknera. Najpierw długie i męczące podejście pod kopułę szczytową; choć na plecach mamy zdecydowanie lżejszy bagaż, to droga przez śnieżne pola wcale nie wydaje się łatwiejsza. W końcu docieramy. Teraz czas na założenie raków, związanie się liną i ostre podejście w górę. Początkowy odcinek podejścia żlebem, mimo, że mocno nachylony, jest jeszcze dość „strawny”. Problemy zaczynają się wyżej – po lewej pojawia się spora ekspozycja, mocno działająca na wyobraźnię, tym bardziej, że każdy ruch w górę musi być przemyślany i wyważony. Śnieg jest świeży, znalezienie stabilnego oparcia dla raków staje się bardzo trudne. Czasem, żeby znaleźć jako taką podporę, musimy wbijać je kilkunastokrotnie, a i tak często osuwamy się ze śniegiem w dół. Podejście, które latem nie nastręcza znacznych trudności, po tak obfitych opadach śniegu stało się wyzwaniem, które nas przerosło, głównie pod katem wytrzymałości psychicznej. Zespół linowy jest tak mocny, jak jego najsłabsze ogniwo, kiedy więc kumpel rzuca w dół, że chce się wypiąć i schodzi, niejako z ulgą przyjmujemy jego decyzję, w pełni ją popierając. Cóż, nie jesteśmy zaprawionymi w bojach alpinistami, a podjęcie takiej decyzji było naszym zdaniem oznaką zdrowego rozsądku. Do schroniska schodzimy zdecydowanie szybko, decydujemy się więc na złożenie namiotów i zejście w dół, do samochodu. Wycieńczeni dwudniową wspinaczką, obładowani, powoli posuwamy się w dół zbocza w kopnym śniegu. Każde zapadnięcie się w nim (czasem i po ramiona), a potem próba wygrzebania, kosztują mnóstwo siły. Powłócząc noga za nogą docieramy w końcu na parking. Zaczyna się zmierzchać, więc decydujemy się na odpoczynek w samochodzie. Kolejna nieprzespana noc – trawieni gorączką marzymy tylko o aptece i jakieś maści, która przyniesie ulgę poparzonej skórze. Rano, przed odjazdem, raz jeszcze wzrok wędruję w stronę szczytu Grossglocknera – kiedyś tu wrócimy, mamy tutaj przecież pewne rachunki do wyrównania 🙂

Tekst: Sebastian Macioł

Zdjęcia: Marek Bogacz, Sebastian Macioł