Ścieżka, niewiele szersza od rowerowej opony, stromo opada w dół, a spod kół z chrzęstem odskakują kamienie. Wszechobecną ciszę wysokogórskich przełęczy mąci czasami dobiegające z dołu echo krowich dzwonków. Wokół niebosiężne szczyty opatulone cienką warstewką śniegu. ALPY. Aby móc obcować z ich pięknem warto w to włożyć trochę wysiłku. A ten jest dość powtarzalny: każdego dnia ok. 80% czasu zajmuje podjazd z całym ekwipunkiem upchniętym w plecaku, reszta to zjazd wąskim singletrackami, szutrem, rzadziej asfaltem. Równie monotematyczne są posiłki: rano lekkie śniadanie (świeże pieczywo, kawa, musli, jogurty), wieczorem pizza czy makarony we wszelkiej postaci, a na trasie żelazne zapasy batoników energetycznych. Za to niecodzienna jest nagroda: obcowanie z najwyższymi górami Europy, panoramy alpejskich pasm widziane z wysokości ponad 2000m, co rusz z innej perspektywy.
Leżące w Alpach Lechtalskich niewielkie Sankt Anton am Arlberg wita nas chłodem zbliżającej się nocy. Jest dobrze po 20.00, kurort leży na wysokości 1304m n.p.m., a chłód potęguje świeży spadły śnieg, zalegający na wysokości powyżej 1700m n.p.m. Wiemy już, że będzie on dla nas jutro, oprócz wysokości, dodatkowym wyzwaniem – cóż, traktujemy to jako nowe doświadczenie. Słońce jest jednak naszym sprzymierzeńcem i pierwszy dzień w górach jest jednocześnie ostatnim, kiedy biały puch częściowo uniemożliwi nam jazdę i zmusi do podejść z rowerami na plecach. Wysiłek rekompensuje nam widok ze schroniska Heilbronner Hutte (2320m): biało-zielone alpejskie łąki. Dzień kończymy w opustoszałym o tej porze roku Ischgl, austriackiej mekce narciarzy. Kolejnego dnia, walcząc z niekończącym się podjazdem, nieświadomi wjeżdżamy do krainy Milki. Szwajcaria przeraża nas tylko jednym: cenami. Nawet karkołomny zjazd z przełęczy Fimberpass (2608m) nie napawa takim przerażeniem jak kontakt z restauracyjnym menu w ślicznym Scuol, gdzie nocujemy. Dzień kolejny straszy deszczem i trzeba podjąć decyzję: którędy. Po demokratycznym głosowaniu pozostajemy przy wariancie pierwotnym i, jak się okazuje, decyzja była w stu procentach trafiona. Wrażeń estetycznych, jakie zafundował nam wąwóz Val d’Uina, nie sposób opisać. Spacer półkami wykutymi w skałach, mając pod stopami kilkusetmetrowe przepaście, a nad głowami monumentalne szczyty to przeżycie, jakiego nie sposób opisać. Trzeba tego po prostu doświadczyć samemu. Przez przełęcz Döss Radond (2234m), klucząc wśród otaczających nas szczytów Alp Retyckich, docieramy do Bormio, pełnego pizzerii i klimatycznych knajpek. Rankiem ruszamy, by zdobyć najwyższy punkt na naszej wyprawie. Jest to jedyny dzień, kiedy zmagać będziemy się wyłącznie z asfaltem, z którym przyszło się mierzyć swego czasu uczestnikom Giro d’Italia. Niezatarte wrażenia pozostawia moment, kiedy z poziomu nisko wiszących chmur, pozostawiając za sobą szarość mgieł, wjeżdża się w krystalicznie czyste powietrze. Wydaje się wtedy, że niebo jest dosłownie w zasięgu ręki. Potężna micha spaghetti w schronisku na Passo Gavia (2652m) szybko regeneruje nadwątlone siły. Całości wrażeń dopełnia nocleg w prześlicznej wiosce w pobliżu Pezzo, w pensjonacie Yur’ego – faceta, który jest jedną wielką pozytywną energią, no i ten niekończący się singletrack kolejnego dnia, najcudowniejszy, jakim przyszło nam do tej pory jechać. Dużo mniejsze wrażenie robi na mnie Madonna di Campiglio, leżąca na wysokości 1522m n.p.m. w Dolomitach Brenty. Z każdej strony widać, ze to ośrodek nastawiony na masowy najazd narciarzy, a w szczególności ich pełnych sakiewek. Docieramy do niej przemoczeni i zziębnięci – ten jedyny raz góry nie były dla nas łaskawe, fundując nam godzinny zimny prysznic. Ostatni dzień, stanowiący zwieńczenie naszej wyprawy przez Alpy, to etap do Riva del Garda. Ostatni wysiłek, by z wysokości ponad 2000 metrów zjechać nad jezioro Garda (68m n.p.m.). Uff, prawie dwa kilometry w dół ostro testuje nasze hamulce. Punkt 20.00 wskakujemy razem z rowerami do jeziora, by, jak każe rytuał, zmyć brudy kilkudniowej tułaczki po Alpach i wysiłek 12 000m pokonanej różnicy wzniesień.
A tytułowy świstak? A jakże, był, jego świst towarzyszył nam nieustannie na trudno dostępnych halach; a czasem, w przypływie zaufania, pokazał się, stojąc w charakterystycznym „słupku”.
Relacja: Sebastian
Zdjęcia: Iwona Wierzbicka, Tomek Pawlusiewicz, Sławek Nosal, Andrzej Rożek, Tomek Kazan, Sebastian Macioł
to trzeba samemu przeżyć !!!
oj trzeba szczegolnie kiedy w lecie spadnie snieg i rece jeszcze bardziej mi zmarzly niz wtedy kiedy mnie zostawiles w kk
Fajna relacja. Super fotki. Wyjazd z Tomkiem jest gwarancją udanej wyprawy. Życzymy kolejnych. 😉