Po co się rozdrabniać, jak można przeprowadzić „nalot dywanowy”. Tym bardziej, jeśli dysponuje się siłą rażenia 18-tu uczestników wielkosobotniego wyjazdu. Atakujemy więc prawym i lewym brzegiem Wisły (strona prawa obsadzona jest skromniej, jedynie przez Zbyszka, eksperta od samotnych zadań). Intuicyjnie rozsypujemy się na mniejsze „oddziały”, do celu docierając różnymi drogami i w różnym czasie. Promy na szczęście kursowały, więc obyło się bez przeprawy przez Wisłę wpław. A tak naprawdę to najważniejsze jest, że pod mury tynieckiego opactwa każdy dotarł mniej lub bardziej zziajany, ale szeroko uśmiechnięty. Zadanie wykonane, był więc i czas na święcenie potraw i na kawę czy deser.
Naszej kilkuuosobowej grupie dane było jechać polnymi drogami, wokół rozlewisk Wisły, w pewnym momencie przy wrzaskliwym akompaniamencie chyba kilkuset rybitw. Oczy cieszyła wszechobecna zieleń budzącej się do życia wiosny, towarzystwo sarenek czy zadomowionych juz na dobre bocianów. Sporo radości dawało też odkrywanie na nowo zeszłorocznej trasy. No i główna atrakcja dnia – prom rzeczny w Kopance (chyba ustanowiliśmy rekord w ilości rowerzystów przewożonych przez prom w ciagu jednego dnia). W Skawinie kolejna atrakcja: nieczynny jest most na Skawince i trzeba się „zmierzyć” z zastępczą kładką. Ostatnie podciągnięcia pedałami, ostatni wysiłek, ostatnia górka i jesteśmy.
Po połączeniu sił z całą grupą cywilizowaną ścieżką rowerową mkniemy do Krakowa, po lewej mijając klasztor Kamedułów na Bielanach, Salwator, a w końcu i Wawel. Na Małym Rynku chwila odpoczynku i pora wracać. Zgodnie z wcześniejszymi planami kilkoro z nas wpada jeszcze z odwiedzinami do Ani. Pyszny krupnik, którym nas częstuje, daje energię i motywuje do ponownego wskoczenia na siodełka. Dodatkowo powrót ułatwia zbieg okoliczności: dzięki remontowanemu mostowi w Liszkach sporą część drogi „mamy spokój” od samochodów. Kilometrów było niemało jak na rozpoczęcie sezonu, ale i produkcja endorfin przekroczyła pewnie z 200% normy.
Autor: Sebastian