Tytułowych słów Romana nie chciał usłyszeć nikt. Zarazem jednak miały one tak cudownie motywującą moc, że ilekroć padały z jego ust, wyzwalały u ich adresata ukryte gdzieś na dnie pokłady energii, dodając sił do walki z podjazdami i błotem. Wycieczkowe założenia wykonano z nadwyżką, każdej więc uczestniczce i uczestnikowi należy się tytuł przodownika pracy (a raczej przodownika pedałowania). Pomogła słoneczna pogoda i jak zwykle doborowe towarzystwo (tym razem mieszane, damsko-męskie). Klimont, od którego formalnie zaczynaliśmy w komplecie (14 osób), zaroił się od wszelkiej maści jednośladów oraz rozmaitych kolarskich bluz i kurtek. Tak kolorowo jest tu chyba jedynie w dzień corocznego odpustu. Ograniczając asfalt do niezbędnego minimum docieramy do naszego pierwszego celu: hołda w Murckach nie jest może spektakularna, acz widok z niej jest zacny. Jesteśmy też bogatsi o nowe spostrzeżenie – na dzisiejszej trasie, oprócz pięknej jesieni i świeżego, leśnego powietrza naszym nieodłącznym towarzyszem będzie błoto. Dużo błota. Kolejna hołda (Kostuchna, 337m n.p.m.) stanowi znacznie większe wyzwanie niż jej poprzedniczka. Szczególnie jeśli mierzyć z nią zaczyna się „od tyłu”, czyli od dość stromego podjazdu, świetnie nadającego się do jazdy, ale w odwrotnym kierunku, czyli w dół. Podjazd łatwy nie jest, tym bardziej, że zerwał się silny boczny wiatr, a podłoże poorane jest głębokimi bruzdami. Nagroda to widok na mieniące się dziesiątkami barw okoliczne śląskie lasy oraz zjazd aż do samego osiedla. Kierując się w stronę Lędzin zadajemy sobie pytanie, czy uda nam się wjechać na przykopalnianą hołdę i zaliczyć kolejny punkt programu. Obawy nasze wynikają nie z ewentualnej trudności podjazdu (o tym nikt nawet nie myśli:), ile z ewentualnych zakazów i być może potrzeby „wyprowadzenia w pole” jakichś strażników. Obawy na szczęście okazują się płonne i po krótkiej, acz intensywnej walce z koleinami jesteśmy na najwyższym wierzchołku usypiska (310m n.p.m.). I znów podziwiać możemy Śląsk, tym razem z innej niż poprzednio perspektywy. Odcinek pomiędzy Lędzinami a bieruńskimi Paciorkowcami pokonujemy dosłownie brnąc w błocie. Głębokość kałuż mierzymy stopniem zanurzenia kół, a te czasem zapadają się po same ośki. „Zachlastani” zaliczamy dwa zewnętrzne kopce Paciorkowców, kończąc na najwyższym. Będąc na nim mamy rzadką okazję obserwować dokładnie widoczne pasma naszych oraz czeskich gór, rozpoznając nawet poszczególne szczyty Jeseników, swego czasu przez nas odwiedzone. Spory skok adrenaliny funduje nam zjazd „na krechę” – krótka próba nerwów i trzymania równowagi. Kończymy jak zwykle małym „co nieco” – czyli co kto lubi – w kawiarni „Rossa”, wśród śmiechów podsumowując kończący się dzień.
PS.
Wiesiek – zazdroszczę Ci tego rannego wypadu na Paciorkowce – zdjęcia są rewelacyjne !!!
Tekst: Sebastian Macioł
Mapy |
Mapa udostępniona przez Janusza Mzyk: http://www.endomondo.com/workouts/l01Bm8Odxzk
Zdjęcia: Monika Blaut, Janusz Mzyk, Grzegorz Kaiser, Bogdan Więcek, Alojz Sikora, Wiesław Cisoń, Sebastian Macioł
tak Roman potrafi zmotywowac
a to zdjecie Wieska no super