Dzień pierwszy
Taki był cel naszego dwudniowego wypadu, jak się jednak okazało, jesień na Jurę Krakowsko-Częstochowską dopiero nieśmiało zaczyna zaglądać. Nie zepsuło nam to wcale humorów, wręcz przeciwnie – kupę radochy dawało wyłapanie jej pierwszych oznak: a to dywanik ze świeżo opadłych złotych liści, a to gdzieniegdzie złotawy liściasty sufit lśniący w ogrzewającym plecy słoneczku. Rozpoczęliśmy, jak nakazuje przewodnik, w Częstochowie, przez która tylko przemknęliśmy (po drodze niewysokie Góry Towarne), zatrzymując się dopiero w Olsztynie. Jaki plan – zdobycie zamku. Tym razem usankcjonowane prawnie i finansowo, w przeciwieństwie do barbarzyńskiego najazdu Prezesa z zeszłego roku. W głosie strażnika słychać jednak powątpiewanie: „Panowie, do samej góry radę dała tylko Maja Komorowska. Próbujcie”. Walcząc z podjazdem każdego z nas gryzie myśl, cóż to za tajemnicza Maja? Czyżby jakaś utalentowana rowerowo córka panującej głowy państwa czy tylko przekręcenie przez starszego pana przy bramie nazwiska znanego wszystkim miłośnikom dwóch kółek. Jakakolwiek by to Maja nie była, my nie byliśmy od niej gorsi. A u góry poezja, raz w górę raz w dół, zakręt, nawrót, zabawa na całego. Zjazd wprost na pyszną kawę u zamkowych wrót i mała zmiana planów. Żegnamy szlak rowerowy i odbijamy pieszym w Góry Sokole. Na początku trochę pchania mocno piaszczystym podejściem, potem cudowny zjazd i jesteśmy w Zrębicach. Kilka minut na zwiedzanie drewnianego zabytkowego kościółka i mkniemy przez lasy skądinąd dobrze nam znanej Czatachowej, gdzie przystajemy pod Pustelnią Ducha Świętego. Kilkanaście minut temu słońce schowało się za gęstymi chmurami i jak na potwierdzenie prognozy  pogody zaczyna padać. Deszcz nie jest może obfity, ale dokucza w zestawieniu z niewysoką temperaturą (ok. +6 st. C). Zziębnięci przemykamy przez Mirów, by w niedalekich Bobolicach rozczarować się podwójnie. Raz: wyasfaltowano szlak rowerowy pomiędzy zamkami; dwa: rozreklamowana po drodze restauracja, na która bardzo liczyliśmy, okazuje się stojącą pod zamkiem budką. Mimo chłodu i mżawki decydujemy się na gorący żurek w plenerze. Nieco rozgrzani pedałujemy w stronę obowiązkowego punktu trasy – Góry Zborów. Tym razem obyło się bez biletów (o co chodzi z tymi biletami?), jest puściutko, mamy więc chwilę na odetchnięcie i zebranie odwagi przez czekającym nas zjazdem J Korzystając z pieszych szlaków docieramy do Morska. Tu tradycyjnie postój w miejscowej knajpce, która dzięki Romkowi zubożałaby o jeden parasol (niewiele brakło J). Do Ogrodzieńca pozostał głównie szuter i trochę asfaltu, my urozmaicamy sobie ciut monotonny odcinek podjeżdżając pod okupywany dzisiaj przez skałkowych wspinaczy Okiennik Wielki. Po drodze gubimy naszych Romanów, a poszukujący ich Czesiek wraca z trójką innych rowerzystów, których i my za chwilę gubimy (patrz: zostawiamy w tyle na podjeździe J). Z Romanami odnajdujemy się pod Górą Birów (jako, że czas nagli, gród sobie odpuszczamy). Ruiny Ogrodzienieckiej warowni dane jest nam oglądać w promieniach zachodzącego słońca, co, oprócz wrażeń estetycznych skutkuje również obniżeniem temperatury. Nie czekając więc na ciemności bierzemy najkrótszy azymut na Pilicę, gdzie postanowiliśmy zjeść kolację przed zaplanowanym w Smoleniu noclegiem. Klucząc leśnymi i polnymi drogami w ciemnościach docieramy do Biskupic, po drodze mając okazję oglądać nieprawdopodobny obraz ogrodzienieckiego zamku na tle zachodzącego słońca. Niebo aż goreje, natomiast nam wcale najcieplej nie jest, a z ust buchają kłęby pary wydychanego powietrza. Na szczęście piękny zachód słońca zrekompensował nam przedostatnie na tym wyjeździe rozczarowanie (na PKP przyjdzie jeszcze pora w tej relacji). Knajpka, gdzie w zeszłym roku czuliśmy się, można by rzec, jak w domu, w tym roku przywitała nas kłębami tytoniowego dymu i kwaśnym jak ocet piwem (dla każdego z nas górną granicą wytrzymałości były trzy łyki). Jedynie flaki dało się jakoś przełknąć, ale to żaden honor dla knajpy: przy temperaturze panującej na zewnątrz bylibyśmy w stanie chyba zjeść cokolwiek, byle ciepłego. Ten żelazny punkt na pewno wypadnie z przyszłorocznej powtórki. Ostatni wysiłek w postaci czekającego nas podjazdu jawi się jako wybawienie – dzięki niemu na nocleg docieramy rozgrzani. Nocujemy tradycyjnie w ośrodku Zespołu Parków Krajobrazowych Województwa Śląskiego w Smoleniu. Nasza wizyta stanowi pretekst do rozpoczęcia sezonu grzewczego, bo choć panie zasłaniały się decyzją dyrekcji, że czas na grzanie jeszcze nie nadszedł, to grzejniki stały się ciut cieplejsze (można podsuszyć przepocone ciuchy). A wieczór, jak i dzień, pełen wrażeń, tym razem słownych. Niezastąpiony w takich sytuacjach Romek nie pozwolił, by na chwilę choć ustał śmiech. Męskie rozmowy zakończyła męska decyzja – do łóżek, rano wyjazd o ósmej.

Dzień drugi
7.10 rano. Kawa z lewej ręki dobudza, bułka z prawej ręki daje energię. Na dworze chyba +1 st. C (w nocy podobno temperatura spadła do -4 st. C, o czym informuje nas pani na recepcji). Nasz rowery to potwierdzają; stały cała noc na zewnątrz i trochę zniechęcają nas do jazdy bielą siodełek. Mały rekonesans na miejscu – zniknęły drewniane domki, a w ich miejsce powstają murowane, ośrodek się rozbudowuje, to fajnie, lubimy tu wracać. Przemykamy koło smoleńskiego zamku (zwiedza go jedynie Romek, jak przystało na prawdziwego turystę, gubiąc nas przy okazji). Zmarznięta ziemia i polne kałuże cienką warstewką lodu potwierdzają słowa pracowniczki smoleńskiego ośrodka. Kochamy ten leśny odcinek trasy, a gdy dodatkowo znajdujemy wypełniony liśćmi głęboki wąwóz, wpadamy w  zachwyt. Na krótko jednoczymy się z asfaltem (po drodze ciekawy, wygląda, że remontowany, młyn w Golczowicach) i wracamy na leśne trasy. Rezerwat przyrody Pazurek – ciekawe ostańce skalne nie pozwalają przejechać obojętnie, robimy więc krótki rozbrat z rowerami na rzecz turystyki pieszej i wspinamy się w labiryncie skał. Gdzieś w okolicach Rabsztyna gubię resztę ekipy (regulacje w rowerze) i dzięki temu Januszkową Górę przyjdzie mi zdobywać za rok. Razem już podjeżdżamy pod zamek w Rabsztynie, skąd tylko już rzut beretem do Olkusza. Wizyta na rozkopanym (podobnie jak w zeszłym roku) olkuskim rynku stanowi przynajmniej okazję do pofolgowania sobie w miejscowej cukierni. Kawa, sernik, mniam. Kawałek za Olkuszem żegnamy Jurajski Rowerowy Szlak „Orlich gniazd”; to nasza taka mała tegoroczna modyfikacja. Odbijamy w stronę Ojcowskiego Parku Narodowego. Po dłuższym ruchliwym asfaltowym odcinku oczy i serce zaczynają radować pojawiające się wapienne skały okolone drzewami z żółcącym i czerwieniejącym listowiem. Był asfalt, jest i trochę terenu i to od razu do góry – podjazd pod zamek w Pieskowej Skale powoduje szybsze bicie serca i spłycenie oddechów. Z zamku zjazd pod maczugę Herkulesa (chyba tradycyjnie multum turystów), a potem znów pod górkę w miejsce chyba mniej znane, acz niezmiernie urokliwe: zespół sakralny Pustelni bł. Salomei w Grodzisku. Zachwyceni i naładowani adrenaliną po stromym zjeździe w dół (i na Jurze zdarzają się singletracki 🙂 wjeżdżamy w dosłownie opanowany przez turystów odcinek parku (Zamek w Ojcowie, Brama Krakowska). Pieszy niebieski jest już zdecydowanie mniej uczęszczany, w pewnym momencie nie bardzo wierzymy, że tedy biegnie szlak (i rzeczywiście gdzieś go zgubiliśmy). Dopiero życzliwy człowiek spotkany na przeoranym polu (dosłownie) wskazuje nam właściwą drogę.  Dzięki temu trafiamy w Dolinę Kluczwody (polecam !!!), kolejne urocze miejsce, w które na pewno wrócimy. Klucząc wzdłuż potoku, który wije się to z lewej, to z prawej strony wracamy do asfaltu i po krótkim zagubieniu (w kukurydzianym polu) lądujemy w Rudawie, czekając na pociąg z Krakowa. I tu nasza polska kolej po raz kolejny staje na wysokości zadania: pociąg jest spóźniony, czego nawet nie raczono zapowiedzieć i tylko dzięki czujnemu uchu Prezesa dowiedzieliśmy się, że jednak wyjechał z Krakowa. Narzekań dość, mogło być gorzej i mógł  nie przyjechać wcale, a za to mamy ciepło i widok na elektroniczny prędkościomierz wskazujący najczęściej … (każdy pewnie zgadł, że często rowerzysta zostawiłby go z tyłu).

PS 1
Jesieni nie znaleźliśmy, na Jurę jeszcze nie dotarła.
PS 2
Za rok znów tu wracamy.

Relacja: Sebastian
Zdjęcia: Wiesław, Sebastian