Przeczytajcie, jak Michał Antosz (TTA Bieruń) opisuje swoją walkę w ostatnim, piątym akcie zmagań o zdobycie Korony Maratonów Polski
Marzenie, które się spełniło!
Co prawda w nie najlepszym stylu bo w ost. maratonie w Dębnie miał być atak na życiówkę i próba złamania 3:10 no ale niestety bez treningów się nie da … Rok temu do maratonu w Krakowie wybiegane miałem 743 km (od stycznia do kwietnia 692 + 42 km w maju jeszcze przed maratonem) też może nie jakoś dużo ale jednak w porównaniu do km wybieganych w tym roku (217 km) czyli tyle co w zeszłym roku w samym styczniu nie mogło napawać optymizmem także plany trzeba było zweryfikować i zamiast ataku na życiówkę cel był taki sam jak w debiucie: Meta!
Cel poboczny zmieścić się w 4 godz., ostatecznie udało się ukończyć z czasem 3:46:19. Łatwo nie było ale skoro się nie trenowało – nie mogło być! MARATON NIE WYBACZA…
Był to chyba najbardziej szarpany maraton bo kompletnie nie wiedziałem na co mnie stać (czyt. czy wgl. dobiegnę do mety) i nie wiedziałem jak zacząć. Na 18 km czułem się dość dobrze, zerkając na zegarek przewidywany czas ukończenia maratonu oscylował ok 3:40:41s wtedy to postanowiłem zaatakować 3:40, miałem 24 km by nadrobić 41 s więc niby pikuś, na 29 km pojawił się mały kryzys więc na punkcie odżywczym zanotowałem dłuższy pit-stop na spożycie kolejnego żelu, spokojne nawodnienie w marszu a nie w biegu i po chwili dostałem takiego przypływu energii, że wydawało mi się, że i 3:40 łyknę na miękko… do czasu 35 km, w którym nastąpiło totalne odcięcie prądu i od tego czasu już tylko człapałem do mety. Na 39-40 km dopadła mnie grupa z pacemakerem na 3:45, przy okrzykach pacemakera: „dawać dawać, z fizjologicznego punktu już nic Wam już nie grozi jeśli nie będziecie robić zrywów tylko biec stałym tempem, jedyne co to musicie wytrzymać ten ból, który już jest” – na krótką chwile mnie przekonał przez jakieś 400-500 m postanowiłem jeszcze raz zawalczyć chociaż o 3:45 ale po tychże wspomnianych 400 m i dużym zmęczeniu przyszła szybko nowa myśl: 3:45 czy 3:50 jakie to już ma znaczenie tak więc odpuściłem. Po kolejnych paru setkach (w metrach oczywiście) z pomocą przyszedł Seba i holował mnie już do samej mety, zajmując myśli związane z bólem opowieściami i mobilizacją dzięki czemu na 42 km znowu nastąpił zryw i walka o sekundy, które jeszcze pozostały do końca za co Wielkie Dzięki Seba!
Dzięki również Wszystkim tym, którzy byli podczas tych maratonów – bez Was byłoby o wiele trudniej i zdecydowanie o wiele mniej radośnie . Najchętniej wymieniłbym każdego z osobna ale w razie gdybym miał kogoś pominąć wole nie ryzykować
Tekst: Michał Antosz