Poziom adrenaliny sięgnął zenitu. Emocje schładza nieco dopiero skok do wody, po trzykrotnym gromkim TAK, TAK, TAK, będącym odpowiedzią na pytanie: Jesteście gotowi? Początek jest w miarę łatwy i nawet przyjemny; ciągnięty prądem wody wytworzonym przez biegnących przede mną (o ile walkę z oporami wody sięgającej czasem szyi można nazwać biegiem) pokonuję kolejne metry jeziora Posmyk. Próbuję nawet chwilę płynąć, ale w ubraniach i butach nie wychodzi mi to najlepiej. Brnąc w labiryncie trzcin i sitowia pracujemy zespołowo, ostrzegając się wzajemnie przed ukrytymi w wodzie przeszkodami. Wody jeziora stanowią swego rodzaju preludium do kolejnych czekających nas przeszkód: rowów wypełnionych wodą, gęstego błota, rowów melioracyjnych, trzęsawisk, polderów, zarośli, przeszkód naturalnych i sztucznych. W miarę „płynnie” z jeziora wchodzimy do porośniętych rowów wypełnionych mułowatą wodą. W pewnym momencie przestaje robić już na mnie wrażenie zapadnięcie się po raz któryś po szyję w czarnej brei. Kolejny rów, i kolejny rów, i kolejny rów, przecinane odcinkami leśnymi, w których da się nieco pobiec, a raczej podbiec. Wyobraźnia wytyczających trasę, jak się okazuje, była nieograniczona. Odcinki biegowe w lesie, ograniczone taśmą (cała 13 km trasa jest otaśmowana, a jej przekroczenie grozi dyskwalifikacją) wiją się niby wąż. Rozpędzasz się, a już trzeba hamować i zrobić zwrot o 180 stopni czy przecisnąć się pomiędzy pniami drzew przez światło szerokości kilkudziesięciu centymetrów. Te leśne odcinki stanowią tylko niewielka część całych zmagań, po chwili każdy z nich kończy się w rowie (a gdzieżby indziej J). Biegnąc słyszę chlupot wody – znak, że zaraz kolejne zanurzenie, a najgłębsze są właśnie miejsca, gdzie po stromym i błotnistym brzegu wślizguje się do wody. Właśnie te wysokie, śliskie brzegi to kolejna przeszkoda, deprymująca i wysysająca siły. Nieustanne wdrapywanie się i zjeżdżanie w dół. Najgorsze jednak są ukryte w toni pnie i konary, których nijak nie sposób dostrzec. Mimo, że staram się zachować szczególna ostrożność, co rusz nadziewam się na któryś boleśnie. Po ponad półtorej godziny zmagań popełniam kardynalny błąd. Czując ssanie w żołądku sięgam do tylnej kieszeni spodni po żel energetyczny. I zamiast zatrzymać się na kilka chwil, brnę dalej, czując w pewnym momencie, jak siła grawitacji nieubłaganie „kładzie mnie do poziomu”. Potykam się o ukryty na wysokości ud konar i „lecę prosto na pysk”. Ręce, służące dotychczas do utrzymywania równowagi, a zajęte otwieraniem żelu, są w tej chwili bezużyteczne. Podczas lądowania, którego nie nazwałbym miękkim, wyciskam żel z torebki do mętnej wody. Mała strata, myślę, w kieszeni mam jeszcze mały zapas. Gorzej, że podczas upadku moje lewe kolano nadziewa się centralnie na wystający z wody pień niewielkiego drzewa. W pierwszej chwili, wygrzebując się z błota, nie czuje bólu, ale pierwszy krok do przodu sygnalizuje mi już z cała stanowczością, że ten upadek zaważy na reszcie biegu. Zginanie nogi pod katem 30 stopni jest bezbolesne, ale zwiększenie tego kąta kończy się każdorazowo nieprzyjemny i przeszywającym nogę bólem. W wodzie i tak jest znośnie, jej chłód przynosi spora ulgę, najgorsze są miejsca, gdzie z rowu trzeba się wydrapać do góry. Angażuję do tego prawa nogę, a przy przerzucaniu ciężaru ciała na lewą wspieram się rękami o udo. Czasem, chcąc uniknąć nieprzyjemnego bólu, wybieram opcję: na klęczkach do góry. Ciut deprymujący jest ten stan nieświadomości, jak daleko do końca, choć teraz wątpię, czy ta wiedza ułatwiłaby mi zadanie. Chyba lepsza jednak była niewiedza i dzielenie dystansu na krótkie odcinki: teraz do tego drzewa, kawałek podbiegu, powrót do rowu. Niesamowite jest to, że podczas biegu praca jest często zespołowa – tu pragnę podziękować tym wszystkim, którzy spiesząc do mety, wyciągali pomocną dłoń i pomagali pokonać sprawiające największy ból podejścia. Podświadomie czuło się więź z innymi katorżnikami, każdy z nas był przecież poobijany, ubłocony i zmęczony, a ta wzajemna pomoc to był tak naturalny odruch, że aż żal, iż w „normalnym” życiu nie stać nas często na takie gesty.
Po dobrej godzinie walki myślę już o jednym: niech się to skończy, usiąść, rozprostować nogi, uwolnić się od uporczywego bólu powracającego przy każdym zgięciu nogi. Gdy po przeciskaniu się przez kolejny przepust łączący dwie części rowu jeden z fotografów dyżurujących na trasie rzuca: „trzymaj się, już niedaleko”, zaciskam zęby i dale robię swoje. Końcówka biegu to przykład pomysłowości organizatorów: jakaś ciemna, zagruzowana piwniczka, pustostany, tunele z betonowych kręgów, podbiegi i zbiegi po skruszonych schodach czy zasieki z drutu kolczastego, pod którymi trzeba się przeczołgać. Jak to podsumował chłopak biegnący obok: „… dali by nam już spokój po tym wszystkim”. Ostatnie kilkadziesiąt metrów to bieg drewnianym molem, ostatni pień drzewa do pokonania i META. W nagrodę na szyi zawisa jedyny w swoim rodzaju medal, ale nie mniej cieszy kąpiel w jeziorze i cudownie piekący w plecy gorący piasek plaży. Z niemałym trudem pozbywam się taśmy mocującej moje buty do łydek (istotna jest też jej funkcja wzmacniająca – żeby nie zostawić po drodze podeszwy czy całego buta oraz utrzymać obuwie w jednym kawałku). Obok mnie rośnie sterta ubrań i butów, których pozbywają się kolejni docierający na metę katorżnicy. Po gęstej, iście żołnierskiej grochówce wracają utracone siły, potrzebne na powrót rowerem z Judytą do oddalonych o około 25 km Pawełek. A po drodze – nagroda w postaci pucharu lodów w niepowtarzalnej scenerii lublinieckiego zamku.

Tekst: Sebastian Macioł

Film: MarathonFilm

Zdjęcia: Judyta Hachuła, FotoMaraton, Fotobiegi, DataSport