Dzień pierwszy.
Rudawy Janowickie. Wjeżdżamy na szczyt Sokolik, później zdobywamy trudno dostępny zamek Bolczów, po drodze mijając Skalny Most i Wielki Piec. Zwiedzamy pięknie położoną w górach kaplicę Św. Anny i wjeżdżamy na zamek Chojnik. Zjazd z tego zamku to sama poezja (już marzę o następnej wizycie). Pod koniec dnia przelatujemy przez Karpacz aż po Światynię Wang i przeprowadzamy rozmowę z miłą panią z okienka kasy, nie ujawniając prawdziwych planów na dzień następny. Dowiadujemy się np., że dyrektor Karkonoskiego Parku Narodowego nie lubi rowerzystów. Nie zrażeni tą sytuacją szykujemy się na dzień następny, nawet nie podejrzewając, co szykuje nam nie dyrektor, a żywioł (chyba są w zmowie).
Dzień drugi.
Z rana znowu przelatujemy przez Karpacz, wprowadzając trochę ożywienia do tego sennego kurortu, mijając zdziwione twarze kuracjuszy, że nam się też chce. Meldujemy się pod kasą i wjeżdżamy. Do połowy wjazdu jakoś szło. Na przemian deszcz, słońce, mgła. I zaczęło się – rozszalała się wichura. Prędkość wiatru dochodziła do 100 km/h (zobacz film) Przewracało rowery i ludzi. Mimo używania wszystkich sił przesuwało nas o 1 metr w bok. Jezioro przy schronisku Samotnia wyglądało jak morze, drugi jego brzeg tonął gdzieś we mgle, a wiatr robił sporą falę. Po krótkim odpoczynku w schronisku korzystamy z chwilowej ciszy i już jesteśmy pod Strzechą Akademicką, ale od Domu Śląskiego znowu zaczyna się walka z rozszalałym żywiołem. Niektórzy dojechali do granic swoich możliwości, ale kilku śmiałków walczy do końca. Nie zawsze ruch kierownicy jest adekwatny do podmuchu wiatru (przepraszam tu Czecha, który musiał uciekać w kosodrzewinę, ale zapanowałem nad rowerem zatrzymując się przed nim). Był nawet moment, kiedy odwróciło mnie o 180 stopni – zamiast wjeżdżać do góry, zacząłem zjeżdżać w dół. Miało się wrażenie, jakby na szczycie kręcił się ogromny wiatrak. Wiatr wpycha wydychane powietrze spowrotem do płuc, deszcz smaga po twarzy, a my ciągle w górę i wreszcie CEL OSIĄGNIETY. Euforia !!! Zjeżdżamy na czeską stronę wgłąb na 30 km i długi powrót na przełęcz Karkonoską. Zawsze zły na siebie za bałagan w plecaku, teraz byłem zadowolony z każdej pozostawionej torebki z resztkami orzeszków czy rodzynek. Droga z przełęczy jest w coraz gorszym stanie (mamy porównanie z poprzedniego wyjazdu). Pod wieczór dotarliśmy na nocleg, gdzie czekała na nas obfita kolacja.
Dzień trzeci.
Dolina Bobru, spokój, cisza. Po przejściach dnia poprzedniego właściwie nuda. Poza schroniskiem Perła Zachodu, które w pełni zasługuje na tą nazwę. Na koniec Jelenia Góra i słuszna porcja ciasta – w myśl hasła: jaki kto do pedałowania, taki do jedzenia.

PS. Musimy tu jeszcze wrócić.

Tekst: Krzysztof B.
Zdjęcia: Roman B., Wiesław C.