– Pogoda zrobiła dzisiaj psikusa, mieliśmy mieć pustynne lisy, a będą miss mokrego podkoszulka – śmiał się na starcie imprezy organizator. Nie zabrzmiało to zbyt optymistycznie J Ale co tam, jak już jestem, to trzeba poprzebierać nogami. Start w deszczu, ale biorąc pod uwagę, jak rozpadało się potem, to raczej ten startowy opad nazwałbym mżawką.
– Po sprawdzeniu trasy doszliśmy do wniosku, że znosimy limity czasowe, które wcześniej ustaliliśmy. Teren jest trudny, po nocnej ulewie, warunki są jeszcze trudniejsze, no i ciągle pada – wyjaśnia na starcie organizator.
Startujemy. Pierwszy kilometr zachowawczo, susami ponad kałużami; bieganie w przemoczonym obuwiu nie należy do najprzyjemniejszych. Potem to nie będzie miało znaczenia. Zaczynają się ciężkie kilometry. Naprawdę ciężkie. Koleiny wymuszają określony, specyficzny charakter biegu, stopy przez długie kilometry trzeba przestawiać w linii prostej! Koleina daje jeszcze jakiekolwiek oparcie stopom (choć rzadko), wyskoczenie z niej to momentalne grzęźnięcie w piachu po kostki. Mokry piach dodatkowo obciąża obuwie i nogi podnosić coraz trudniej. Na 11 kilometrze stromo w górę. A kto powiedział, że jak pustynia, to ma być płasko? Podbieg (a raczej szybkie podejście) na Wzgórze Czubatka (382 m n.p.m) powoduje szybszy oddech i mimo ulewy robi się jakoś cieplej. Ze wzgórza w dół po mokrych schodach i pierwsza „gleba”, na szczęście niegroźna, bo kość ogonowa cudem została oszczędzona. Inaczej byłoby już pewnie po zawodach. Podbiegi, zbiegi. Prawdziwy cross. Deszcze spowodowały bardzo niestabilne warunki. Ślisko. Ścieżynka wokół jeziora (a jakże, na pustyni jest i jezioro 🙂 ) tak wąska i śliska, że co rusz widzę w wyobraźni, jak bezwiednie ześlizguję się w jego wody. Wydawałoby się, że krajobraz długiej na 10 km, a szerokiej na 4 km Pustyni Błędowskiej jest dość monotonny – cóż bardziej mylnego, przez pustynię, ze wschodu na zachód, przepływa nawet rzeka: Biała Przemsza. Biegniemy teraz małą, czteroosobową grupką i … mylimy trasę. Ktoś pozrywał taśmy znakujące drogę i dzięki temu „dowcipowi” lądujemy w breji, przypominającej zaprawę murarską, w której zapadamy się do polowy łydek. Po kilkuset metrach wracamy na szlak i już w dwójkę równym tempem zdążamy do mety. Tempo może nie zabójcze, ale biegnie się ciut lepiej, bo piasek w koleinach jest już nieco udeptany przez tych, którzy są przed nami, jak i nas samych. W końcu wracamy trasą, którą zaczynaliśmy. Druga gleba – potykam się o wystający korzeń i ląduję w mokrym piachu. I tym razem opatrzność czuwa, żadnych obrażeń. Śmieję się z moim towarzyszem biegu, że czeka mnie jeszcze jeden upadek, żeby było zgodnie z wersetami Biblii, co on puentuje: a na mecie czeka na Ciebie zmartwychwstanie i wniebowstąpienie. Przyśpieszamy, bo gdzieś w oddali słychać muzykę. Tak, to strefa mety. Wbiegamy w wąską, leśną, trawiasto-błotnistą ścieżynkę. Grząsko, momentami kojarzy mi się to z łatwiejszymi odcinkami lublinieckiego Biegu Katorżnika. Ostatnie metry, nie zwracamy uwagi na kałuże, nie cyrtolimy się z nimi, jak na początku biegu – po prostu walimy przez nie na wprost rozbryzgując wokół fontanny wody i błota. Koniec, uff. Ale na trasie walczy jeszcze sporo półmaratończyków i wszyscy Ci, którzy mierzą się dziś z dystansem królewskim. Szacun.
Przybiegam i pierwsze co przychodzi mi na myśl: było pięknie. Trudno, ale pięknie. Co tam pogoda, warunki, piachy, korzenie. Za rok przyjdzie się znów z nimi zmierzyć.
Wyniki:
czas: 02:11:28
miejsce 28 na 88 osób sklasyfikowanych w kategorii OPEN
miejsce 10 na 29 sklasyfikowanych w kategorii M30
Pełne wyniki półmaratonu – pobierz tutaj
Pełne wyniki maratonu – pobierz tutaj
Tekst: Sebastian Macioł
Zdjęcia: Judyta Macioł, Grzegorz Wolski, Maciej Mahl, Festiwal Biegowy