Początek nie należał do najszczęśliwszych. Pechowy łańcuch zdarzeń zapoczątkował plecak. Został sobie samiuteńki na tyskim peronie, a jego właściciel (Piotrek) oprócz dodatkowej porcji adrenaliny zyskał nieplanowaną przejażdżkę, ale w odwrotnym kierunku, niż pewnie sądził jeszcze rano. Z plecaka zniknęły na szczęście pyszne kanapki, przygotowane mu na drogę przez żonę – widocznie szczęśliwy znalazca nie potrafił im się oprzeć, ale trzeba zwrócić mu honor, poza tym nic z plecaka nie zniknęło. Pechowy łańcuch zdarzeń kontynuował, no właśnie, rowerowy łańcuch Tomka. Zbuntował się na pierwszym podjeździe, ledwo wyjechaliśmy ze stacji. Zdarzenie to wpłynęło i na mój program dnia. Zostałem pomóc (niestety bezskutecznie) i wyjazd zamienił się w dochodzenie reszty ekipy. Miałem już spora stratę, do tego pomyliłem drogi i nadłożyłem sobie kilka kilometrów podjazdu zielonym szlakiem. Dodatkowo cenne minuty zabrało mi błądzenie w okolicy schroniska pod Tułem. Najpierw podjechałem pod rezerwat przyrody „Zadni Gaj”, jednak nie będąc pewien drogi wróciłem się pod schronisko, wykonałem kilka prób połączenia z reszta (jak na złość jakość połączeń była tak kiepska, że nie rozumieliśmy się wzajemnie). W końcu, bardziej intuicyjnie, znalazłem właściwa ścieżkę, co niestety dowodzi o jakości oznaczenia szlaków w naszych górach. Czasem ma się wrażenie, iż funkcjonuje to na zasadzie: oznaczenia są dla tych, którzy doskonale wiedzą gdzie iść czy jechać. Nie będę upierdliwy – nie wymagam oznaczenia na prostej trasie (no może co jakiś czas przydałby się „uspokajacz” w postaci znaczka na drzewie), ale na zakrętach czy rozjazdach aż się prosi o jakąś wzmiankę i pomoc w wyborze właściwego kierunku. Jak już „wbiłem się” na właściwa ścieżkę, obiecałem sobie miecz oczy szeroko otwarte, by nie tracić więcej cennego czasu. Trasa była całkiem przyjemna, do momentu ostrego podejścia „czarnym” na Małą Czantorię. A że w takich chwilach szukamy bratnie duszy, nawiązuję znajomość z podobnie jak ja wypychającym rower w górę Irkiem z Pogwizdowa. Odtąd wspólnie walczymy z czasem, temperaturą, nachyleniem terenu, kamieniami na zjazdach. Przez Małą czantorię przemykamy, nie ma czasu na złapanie oddechu, co mści się po kilku podjazdach przez Wielką Czantorią. Podświadomie wiedziałem, że to tylko kwestia czasu; znam swój organizm na tyle dobrze, a tak często się jeszcze na tym łapię. Sygnał z mózgu był aż nadto sugestywny i przyszedł jak zwykle prawie niezapowiedziany: doładuj akumulatory, bo kończyny współpracę. Na szczęście w odwodzie mam jedyne jabłko (plecak dziś jakoś świeci pustkami, pakowanie trochę zaniedbałem, szczególnie w kwestii prowiantu J). Energii musi wystarczyć, by wjechać, a częściowo podejść, na Czantorię. Tam uzupełniam braki energii i płynów nieśmiertelną Kofolą (a nie jakimiś tam jej substytutami typu Cola czy Pepsi); cos solidniejszego postanawiam zjeść na Stożku, tym bardziej, iż reszta zasygnalizowała mi telefonicznie, iż się do niego zbliża. Pogoda dopisuje, więc pod schroniskiem tłumy, śpiewy, gitara, miło byłoby zostać dłużej, ale cóż …obowiązki wzywają. Na kamienistych zjazdach zostawiam Irka nieco z tyłu dopiero po jakimś czasie orientuję się, że równolegle lasem biegnie o wiele przyjemniejsza ścieżka. Jadę teraz w cieniu, pozostaje tylko wymijać drzewa i krzaki. Przez Soszów przemykam, robiąc sobie dosłownie dwie minuty przerwy na załapanie oddechu i uzupełnienie płynów przed czekającymi mnie podjazdami. Część ekipy „dopadam” jeszcze przed Stożkiem; razem wypychamy rowery na szczyt ostro pnącą się ścieżką. Z pozostałymi spotykamy się już pod schroniskiem. Obiecałem sobie coś zjeść, a rzekłbym, iż jest to nawet wskazane, o ile chcę skończyć dzisiejszy wypad zgodnie z planem. Funduję więc sobie w nagrodę zapiekankę, a chłopaki w międzyczasie zjeżdżają w dół. Obiecujemy sobie spotkać się w knajpce w Wiśle-Głębcach. Po posiłku ruszam samotnie w dół, by w pewnym momencie zatrzymać się zdezorientowany: prawo czy lewo. Intuicja podpowiada, że w lewo, więc wracam się kawałek do góry i … spotykam zjeżdżającego w dół Irka. Ten ambitnie zrealizował swoje dzisiejsze plany – miał wjechać tylko na Czantorię , ale po moich namowach podjął się tego samego zdania, co reszta z nas. Pierwszy raz w górach, do tego na „hardtailu”, naprawdę ujął mnie swoją walką. Kręcimy więc znowu razem, przeskakując przez korzenie i wymijając kamienie na wąskiej ścieżce, co nie zawsze się niestety udaje. Po chwili dojeżdżamy do Alojza i Romka B., zaś po kolejnych kilkunastu minutach na ścieżce przed nami nagle robi się kolorowo. To koszulki reszty ekipy, która dopinguje Piotrka w jego zmaganiach z solidnie rozerwaną oponą. Huk wystrzału podobno był taki, że przechodzący nieopodal pies (a propo, co ona tam robił?) o mało nie zszedł na zawał. Piotrek zabezpieczył dziurę starą dętką (oczywiście są to rozwiązania doraźne, w Tychach huknęło po raz kolejny), możemy więc ruszać dalej. Zjazd jest bardzo fajny, wymaga ciągłego zjeżdżania ze szlaku w las i kluczenia pomiędzy drzewami, korzeniami i kamieniami, no chyba, że ktoś ma ochotę na kąpiel w stanowiących naturalne przeszkody potężnych kałużach. Nie zawsze manewry wychodzą, czasem po prostu ryzykuje się wjazd w czarną wodę, dlatego nasze jednoślady do najczystszych nie należą. Odpuszczamy planowaną Stecówkę i szybkim asfaltowym zjazdem mkniemy z Przełęczy Kubalonka w stronę stacji. Szybki posiłek po drodze i ładujemy się do pociągu w Wiśle-Głębcach. Jak się okazało, decyzja, aby tu wsiąść okazała się w stu procentach trafiona. Nie dość, że mamy do dyspozycji cały wago i możemy rozlokować się wg własnego widzimisię, to omijają nas dantejskie sceny na kolejnych stacjach. O ile w Wiśle-Uzdrowisku jakoś udaje się wejść wszystkim oczekującym, to już w Ustroniu na peronie pozostaje kilkunastu rowerzystów, dla których zabrakło po prostu miejsca. Najgorsze, że coś, co powinno być wypadkiem przy pracy, stało się normą – nasza kolej, niezależnie jak się nazywa i kto nią zarządza, nie, znów ni stanęła na wysokości zadania. I tak niezmiennie od lat, a wystarczyło by rzucić okiem za naszą południową granicę i zaczerpnąć kilka dobrych wzorców.
Generalnie wycieczka się skończyła, jeszcze tylko „wspomnień czar” przy piwku na tyskich Paprocanach i nad bieruńską Łysiną i czas na … kolejne plany, kolejne wyjazdy, kolejne przygody.
Relacja: Sebastian Macioł
Zdjęcia: Alojz Sikora, Roman Banasz
Naprawdę super jazda pozdrawiam wszyskich uczestników.
Kilka dodatkowych fotrek.
http://www.sports-tracker.com/#/workout/Wyd/dp15m586i1ga2t6t
Również pozdrawiam i do zobaczyska na kolejnym wypadzie
świetne, dawno się tak nie ubawiłam, ale co z tym pękaniem opon, jak nie zobacze, nie uwierzę 😉
gdzie nie popatrzeć tam pojawia się IREK. IREK tu IREK tam – Irek jest po prostu wszędzie . Pozdro i Gratki dla tego Pana:)
Jadzia, mieszkasz blisko ERG-u, więc wiesz z autopsji, jak brzmi takie solidne BUUUUM (na poligonie ERG-owskim podobne jest prawie codziennie)
Jadzia pękanie opony jest lepsze od ERG-owskiego BUM. 1- głośniejsze 2- bliższe 3- zaskoczenie gwarantowane bo do tego z ERG-u to się już przyzwyczaiłem.
To mój łańcuch poddał się po pierwszym podjeździe.;-( Niestety mimo szczerych chęci Sebastiana na miejscu nie dało się nic zrobić. Wróciłem na stópkach do Goleszowa na PKP. Dwu godziny pitstop i łańcuch poskładany na słowo honoru. Potem wjazd i zjazd z Czantorii do Ustronia i niemiła niespodzianka – pełny pociąg z Wisły (w Środku cała ekipa TTA). 2 godziny oczekiwania na następny(ostatni) pociąg spędziłem na pedałowaniu do Wisły, a tu niespodzianka pociąg puściutki.
pies nie wiedzial jak sie zachowac