Mój debiut na … cudzym rowerze wypadł całkiem, całkiem. A wszystko przez to, że auta jakieś małe mamy i dwa jednoślady się nie chciały zmieścić, więc pozostało wypożyczyć na miejscu. W nagrodę była okazja potestować sprzęt na kołach 27,5 cala i … przekonałem się, że to idealne połączenie zdolności wybierania spod kół wszelkich przeszkód, zwrotności w terenie oraz relatywnie szybkiej jazdy. Ale nie o tym miało być, a o krótkiej karkonoskiej przygodzie.
Dzień pierwszy – kręcimy korbą.
Ze Szklarskiej jedziemy w kierunku Jakuszyc, a potem odbijamy w stronę Stacji Turystycznej ORLE, położona w sercu Gór Izerskich, w dawnej osadzie hutniczej Carlsthal. Klimatyczne miejsce. Ale jeszcze ciekawiej prezentuje się Chatka Górzystów, jedyny budynek ocalały z istniejącej kiedyś osady Gross-Iser. Jak fajne to miejsce, niech świadczy fakt, iż w Chatce nie ma wygód, nie można tu dojeżdżać samochodem, pokoje są wyłącznie wieloosobowe, prąd pojawia się od wielkiego święta lub wcale, jako oświetlenie służą świeczki lub latarki, a w piecach trzeba palić samemu. Czyli coś, co zanika niestety na górskich szlakach. Leniuchujemy chwilę na łące przed chatką (jak zresztą dziesiątki rowerzystów i pieszych). Przyjemność nie do opisania, gdy leżysz na trawie, piecze cię słoneczko, brzęczą do ucha mali mieszkańcy łąki, a przed oczami pasmo Gór Izerskich. Tyle sielanki, kończy się, gdy gubimy szlak rowerowy, następnie szlak pieszy i droga zaczyna robić się nieprzejezdna. Wracamy na pieszy żółty i pniemy się w stronę Stogu Izerskiego, brnąc po kostki w czymś, co przypomina torfowisko. I nagle grzmot, drugi, trzeci, niebo zasnuwa się granatowa chmurą i … zaczyna się. Prowadzeni chyba Bożą ręką dosłownie chwile przed oberwaniem chmury znajdujemy nieco zdezelowaną chatkę, przed która kręci się kilka osób. Okazuje się ona domkiem myśliwych, z których tylko jeden nadaje się do rozmowy J Reszta jest chyba nawet nieświadoma, że na zewnątrz ściana deszczu. Załapujemy się na kilka solidnych kęsów upieczonej na ognisku świnki, za napoje dziękujemy (prowadzimy J ) i jak tylko pogoda się stabilizuje, zjeżdżamy do Świeradowa-Zdroju, a potem, już asfaltem, do Szklarskiej. Wykręcone 55 km i prawie 1000 metrów w pionie. Pozostaje tylko odebrać pakiet startowy na jutrzejszy bieg i można oddać się błogiemu lenistwu.
Dzień drugi – kręcimy nogami.
Start spod dolnej stacji kolejki na Szrenicę i jak jeszcze nartostradą Puchatek da się podbiegać, to od schroniska pod Łabskim Szczytem w górę już tylko szybki marsz, i tak aż do skrzyżowania, na którym odbijamy w prawo, w stronę Łabskiego Szczytu (1471 m n.p.m). Szeroką, szutrową-kamienistą ścieżką raz podbiegamy, raz zbiegamy aż do schroniska na Hali Szrenickiej (1362 m.n.p.m.). Nawracamy i powrót dokładnie ta sama trasą, tyle, że świeżość ciała znika w tempie odwrotnie proporcjonalnym do tego, jak zbliża się meta. Efekt – potknięcie, rozorane kolano i lekko skręcony staw skokowy, co na szczęście udaje się po jakimś kilometrze rozbiegać. Zaś odcinek, który napawał największą obawą, czyli zbieg po kamiennej ścieżce, udaje się pokonać dość sprawnie. Przy schronisku łyk wody i ostatnie kilka kilometrów to już dość ostro w dół. Nogi się buntują, ale serce aż promienieje. Meta. Trzy godziny bez siedmiu sekund, by pokonać 22 km i prawie 1200 metrów przewyższenia. A tu iście rodzinna atmosfera, uściski, oklaski, szczere wyrazy uznania. Za to ten bieg pokochałem, ale i za samą trasę, wyciskającą litry potu, z wiatrem na grani chłodzącym plecy i z niepowtarzalnym spektaklem rozgrywającym się przed oczami.
Tekst: Sebastian Macioł
Zdjęcia: Roman Samodulski, Fotomaraton.pl