O tym wyjeździe można by nakręcić niezły film, z nieco leniwym wstępem (jak senność na twarzach w trakcie zbiórki o świcie), ze stopniowym budowaniem napięcia i dramaturgii wydarzeń (walka z muchami i upałem na leśnych duktach) po szczęśliwe zakończenie (wszyscy żyją, ba – mimo zmęczenia widać uśmiechy od ucha do ucha). Ale zacznijmy od początku. Gdy w planach tegorocznych wyjazdów pojawiły się Tatry, wielu nie kryło zadowolenia. Będzie szansa zmierzyć się z naszymi najwyższymi górami; gdzieś głęboko jednak tłukła się myśl: kurcze, czy aby podołam, przecież to Tatry, więc nie może być lekko. Ale krótkim „damy radę” odsuwało się czarne myśli na bok, wszak nie raz było nam dane sprawdzać się w sytuacjach ekstremalnych. Będzie często i ostro pod górkę, cóż, będzie też i z górki, a ten wyjazd to po prostu kolejny sprawdzian wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Zresztą już samo wstawanie z własnej woli w weekend około czwartej nad ranem jawi się większości naszego społeczeństwa jako oznaka szaleństwa. Ale za to jaka czeka nas nagroda – jadąc ścieżką z Andrzejem cały czas towarzyszy nam śpiew budzących się ptaków, pobudzając do raźniejszego pedałowania. Do raźniejszego pedałowania mobilizują nas także nie odpuszczające komary (sic!). Punktualnie o 5.00 rano jesteśmy w komplecie pod „Stylową” i tu pada pierwszy rekord: do specjalnie przygotowanego autobusu (dzięki Panie kierowco) pakujemy DWADZIEŚCIA ROWERÓW !!! czy to dużo, czy mało, niech każdy oceni sam, nie dość wspomnieć, że jeszcze dwa lata temu na naszych wycieczkach wynosiła trzy, w porywach cztery osoby. W autobusie miła informacja: mający miękkie serce Prezes robi nam prezent, zapowiadając, iż rozpoczniemy zjazdem, a nie jak pierwotnie planowano podjazdem z Zuberca kilka kilometrów wcześniej. Lecz zanim dane nam będzie wskoczyć na siodełka, stracimy jeszcze sporo czasu na autobusowych siedzeniach, jeżdżąc wte i wewte, aby dopełnić irracjonalnych przepisów obowiązujących na słowackich drogach.  Od stycznia tego roku wprowadzono elektroniczny system poboru opłat m.in. dla autobusów, jednak nikt chyba nie pomyślał o systemie porządnej dystrybucji urządzeń rejestrowych. Tak więc sporo spóźnieni, smarując się od stóp do głów olejkiem do opalania (słońce da dziś jeszcze popalić) ruszamy w dół. Pierwszy postój przy kościółku w Liptovskich Matiasovcach, kolejny, tym razem wymuszony, kilkaset metrów dalej. To nie wytrzymuje dętka Edwarda (w sumie na wycieczce „złapane” zostają tylko dwie gumy, co stanowi kolejny rekord, biorąc pod uwagę czterdzieści narażonych na gumę dętek). Ekspresowa wymiana i ruszamy dalej, a przed nami pierwszy sprawdzian formy: leśna, szeroka na około dwa metry droga, kończąca się z lewej strony kilkusetmetrowym urwiskiem. Prezes więc przestrzega: niezależnie od poglądów politycznym trzymajmy się prawicy. Poważnie mówiąc to trzeba uważać, tym bardziej, że na ostrych podjazdach pot zalewa oczy (już przeklinamy pogodę). Wyskakujemy w Velkym Borovym i uzupełniamy płyny, racząc się napojem o swojsko brzmiącej nazwie „Gorgoń”. Kilka kolejnych zjazdów i podjazdów i musimy dokonać wyboru: w prawo czy w lewo. Skutki podjętej decyzji, z czego nie zdajemy sobie jeszcze sprawy, zaciążą na reszcie dzisiejszego dnia. Skręciliśmy w prawo i każdy z nas uznał to za trafna decyzję – efektownym zjazdem mkniemy w dół. Krótki postój po drodze i pytamy miejscowych o drogę, i choć ich odpowiedź nieco nas zaniepokoiła, to ich stan (dwa promile jak nic) każe wątpić w wiarygodność informacji. Jak się okaże za chwilę, mimo stanu wskazującego geografię mieli w małym paluszku. Zjechaliśmy do wioski Chlebnice. Na ratunek ruszają GPS-y, mapy i Alojzowy kompas, który niestety nie wytrzymał trudów wycieczki. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią jedno – trzeba wracać. Inna opcja to jazda asfaltem, dokładając do planowanych tego dnia 70 km prawdopodobnie kolejne 50 km, a taka dodatkowa odległość w Tatrach to nie przelewki. Jest też trzecia alternatywa. Piotrek proponuje, na co przystają wszyscy, przebijanie się w kierunku właściwej drogi polną ścieżką mijaną przed chwilą. Nikt jednak nie przypuszczał, że słowo „przebijać” należy potraktować dosłownie. I jeszcze jedna niespodzianka. Odesłana wcześniej łatwiejszym wariantem trasy trójka naszych towarzyszy, Bóg wie jaki cudem, prawie że wjeżdża na nas w Chlebnicach. Rozstajemy się z nimi  znowu, ruszając za Piotrkiem, początkowo wśród łąk, by po chwili zagłębić się w las, do którego wiodą ledwo widoczne ślady traktora. Upał staje się nie do zniesienia, koszulka lepi się od potu, a każda chwila odpoczynku na złapanie oddechu zamienia się w wojnę z natrętnymi muchami różnej maści. I to nie byle jakimi: jak stwierdził Józek „te cholery były tak wielkie i agresywne, że podczas przeprawy przez las zdążyły zjeść mi pół skarpetki”. Odwrotu już nie było, za to było coraz bardziej gorąco, stromo, bagniście, a drogę zaczęły tarasować połamane drzewa. Po ponad dwugodzinnej walce (jak najbardziej trafione określenie) rozlega się okrzyk radości: jest droga. Jakaś licha, ale gdzieś musi przecież prowadzić. Potwierdza to spotkany na rowerze Słowak, będący pod widocznym wrażeniem liczebności naszej grupy. „Ta droga zaprowadzi Was do Malatiny. Tak, tak, piwa się też tam napijecie”. Te słowa podziałały jak płachta na byka, ruszamy naszą wybawicielką polną drogą wzniecając tumany kurzu. Przed nami, jakby wskazując nam drogę, wznosi się majestatycznie Veľký Choč (1608 m n.p.m.), najwyższy szczyt całych Gór Choczańskich. W wiosce bez trudu odnajdujemy gospodę; muszę przyznać, że smak serwowanego tam Martinera na długo pozostanie w pamięci. Kurz, upał, wysiłek zrobiły swoje, przez chwile czuliśmy się jak olimpijscy bogowie pijący swoją ambrozję. Ale nadszedł czas powrotu na ziemię i otwarta kwestia trójki naszych zgub. I Bóg jeden tylko wie, jakich argumentów używała Jadzia, motywując swojego męża do podjęcia kolejnego wysiłku. Jedno jest pewne, argumenty okazały się skuteczne. Pojedzie, spróbuje raz jeszcze – zakomunikowała na Jadzia. Na naszą decyzję wpływ zaś ma coraz donośniej się rozlegające burczenie w brzuchach – czas na obiad. Trzymamy za nich kciuki, ale nie możemy przecież zapomnieć o swoich potrzebach. Po posiłku ruszamy do Liptovskiego Mikulasza z zamiarem poczekania na pozostałą trójkę i wspólnego już powrotu na nocleg. Około 22 docierają cali, zdrowi i uśmiechnięci; przez okrzyki na ich cześć przebija się głos podekscytowanego Jarka, relacjonującego nam chaotycznie przeżytą przygodę. Nikt nie zaprzeczy, iż to, czego dokonał, w pełni zasługuje na podium. Na razie jednak musi wystarczyć mu nagroda w postaci piwa i czułego spojrzenia żony. W końcu entuzjazm opada i wracamy do rzeczywistości. A ta jest bezwzględna, gdyż na nocleg pozostał nam jeszcze solidny kawałek drogi. Na komendę: ruszamy wszyscy wstają, tylko Alojz pozostaje trochę w tyle. Nie byłby sobą, gdyby nie wykręcił jakiegoś numeru. Tym razem zaś wykręcił resztki piwa ze ścianek kufla, wzniecając tym wokół salwy śmiechu i zażenowanie kelnerki. Droga powrotna jest nudna i ciągnie się jak przysłowiowe flaki w oleju. Jedynym urozmaiceniem są pojawiające się na horyzoncie błyskawice – oznaka szalejącej gdzieś tam burzy. Ostatnie 5 km pokonujemy w iście ślimaczym tempie. Właściciel kempingu (szacunek za cierpliwość) wita nas kilkunastolitrowymi garnkami ciepłej herbaty i sytego gulaszu. Jest zdrowo po północy, jeszcze tylko prysznic i można udać się na spoczynek. Z racji wspomnianej frekwencji część z nas spędza noc na autobusowej podłodze. O 8.00 rano kolejnego dnia, po śniadaniu złożonym z obowiązkowej konserwy, wszyscy są  już gotowi do drogi. Chwile po wyruszeniu juz wiemy, czemu nocny powrót nastręczał tyle trudności – na zmęczenie nałożył sie kilkukilometrowy podjaździk, którego nie było widać w nocy. Widać, nie widać, ale odczuć go można było. Dzisiejszy program to całodzienne „zwijanie asfaltu”. Mimo wszystko to Tatry, i choć droga równa, to urozmaicona ciągłymi zjazdami i podjazdami. Oraz widokami, jak choćby wyłaniający się zza chmur przepiękny szczyt Krywania. jako, ze droga nie najłatwiejsza, peleton rozciągnął sie na znacznej długości. Będąc bardziej z przodu decydujemy się na podjazd nad Štrbské Pleso (1315-1385 m n.p.m.) i jest to decyzja warta dodatkowego potu. Piękna pogoda powoduje, że jezioro leżące u stóp tatrzańskich szczytów prezentuje się nam w pełnej krasie. Szybki objazd wokół, krótki przystanek na małe co nieco i mkniemy już w stronę Starego Smokovca. Po drodze spotykamy dziewczyny, które zdecydowały się wybrać na fakultatywną wycieczkę do Popradu. Na szczęście nieobecny ciałem, lecz obecny duchem Czesiek w porę zawraca je telefonicznie na właściwą drogę. W Starym Smokovcu nagroda: pyszna kawa i ciasto, czyli porcja energii przed dalszą częścią trasy. Na obiad umawiamy się w miejscowości Tatranská Lomnica w restauracji o swojsko brzmiącej nazwie „Stara Mama”. Zakładamy, że to ostatni dłuższy odpoczynek przed Zakopanem. Czas pokazał, jak sie myliliśmy. Los okrutnie pokarał śmiałka (mówiąc ściślej – śmiałczynię), który odważył się wyprzedzić Prezesa. Szybki manewr w prawo i droga zmylona, zamiast w stronę Łysej Polany pędzą w stronę Jurgowa. Ale dzięki temu Piotrek miał możliwość zafundować sobie dwie kawy pod rząd, czekając na skompletowanie grupy. Na szczęście podjazd w stronę Zakopanego jest, jak mówi przysłowie, nie taki straszny, jak go malują. Miłe wrażenia z jazdy, szczególnie przy dłuuuugim zjeździe, potęguje równiutki asfalt. Niestety, samo Zakopane jest rozkopane wszerz i wzdłuż, a Krupówki pełne maszerujących wte i wewte turystów wręcz odstręczają. Gdyby nie zmęczenie i głód, pewnie długo tam nie zabawilibyśmy. Pakowanie rowerów i pierwsze kilometry powrotu autokarem upływają jeszcze w ogólnej wesołości, pomału jednak zmęczenie daje znać o sobie, gwar cichnie, głowy zaczynają opadać. W końcu przychodzi czas pożegnania, rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę, życząc sobie rychłego spotkania na rowerowych trasach.

12 – 13 czerwca 2010, Tatry (204 km)
Autor: Sebastian