Na początek wizyta w klasztorze w Komańczy, krótka modlitwa w kaplicy i w drogę. Oddaliśmy Bogu, co boskie, a teraz to, co się należy Prezesowi, czyli solidna porcja wysiłku i wrażeń estetycznych. Jeszcze niektórzy nie wiedzieli, jak bliscy są tego i to na własne życzenie, bo Józek i Roman zafundowali sobie „po śladach traktora, a właściwie niedźwiedzia” – część 2. Ja przez Łopiennik i bazę studencką do cerkiewki, oni do kościółka droga oficjalną, łatwiejszą. Ale pomylili drogi i czym dalej w las, tym więcej drzew i coraz bardziej strome zbocze. Do dziś brzmi mi w telefonie głos Józka: „my tu walczymy o życie. A ja po Łopienniku puściłem się na Okrąglik i wróciłem przez Roztoki do Cisnej, gdzie spotkałem naszych uczestników survivalu. Nocujemy w bacówce pod Honem. Dnia następnego jedziemy do Ustrzyk. Spotkana Natalia dzielnie walczy z podjazdami na Berehy. Krótki, ale intensywny deszcz nieźle uatrakcyjnił pchanie się na Wielka Rawkę, na co zdecydowali się Roman i autor (duże słowa uznania dla tego pierwszego). Doznania na szczycie wspaniałe, zakłócone czasami mgłą parującego deszczu. W bacówce pod Rawką łączymy się z Józkiemi udajemy się na nocleg za połoniny. Kiedyś baza studencka w namiotach wojskowych z myciem w górskim potoku, dziś pięknie zbudowana chata góralska Politechniki Warszawskiej, z widokiem na Tarnicę.
Z rana rozdzielamy się; ja przez Otryt do chatki socjologa, reszta do Zatwarnicy, skąd po złączeniu wyruszamy do magicznej doliny, gdzie pośrodku na niewielkim wzgórzu stoi cerkiew z dzwonnicą, otoczona dzika przyrodą. Oczyma wyobraźni widzi się wszystkie uroczystości związane z tym miejscem. Kościółek obsadzony potężnymi drzewami. Bardzo kocham to miejsce, mimo, że dojazd tutaj jest trudny i daleki. Trochę nam zeszło na fascynacji doliną i dlatego też z końcem dnia osiągamy bacówkę Jaworzec.
W drodze powrotnej busem zatrzymujemy się w Barcicach (Beskid Sądecki), po stromym podjeździe osiągamy wieżę Kręglicką (wstęga wypuszczona ze zbocza), skąd oglądamy piękny zachód słońca (panorama 360 stopni). Efekt taki, że Roman decyduje się ze mną jechać do schroniska na Cyrli. To był trudny zjazd, słońce było już nisko, ledwo przedzierało się przez srebrzyste pnie buków. Roman tuż za mną, co mnie zdziwiło i co przeczyło jego zasadzie „jo się ino roz i po leku”. Na negatywne efekty nie było trzeba długo czekać. Odwracam się, a mój towarzysz zjazdu leży. Kas z tyłu jakby mu niedźwiedź wygryzł, z przodu solidnie pęknięty, ale głowa cała i zęby prawie na miejscu, zaś nad rozciętą wargą nie ma się co rozwodzić. Roman wraca się do Józka, a ja dalej do schroniska. Spóźniam się 5 minut na wydanie posiłków (a dobrze tam gotują), zaledwie wynegocjowałem pomidorowa i dwie chmielowe. Między marzeniem o podjeździe na Obidzę (15%) a snem zdzwaniam się z resztą. Okazuje się , że już wszyscy bezpieczni na noclegach. Dzień następny to zjazd do Piwnicznej przez Obidzę, skąd pognałem przez hale do Jaworek i Szczawnicy. Niebieskim na Prehybę (nie polecam, paskudne pchanie roweru), gdzie spotykam Romana z Józkiem. Jeszcze szybki zjazd ze szczytu (ach, te zakręty), tu wspominamy Edwarda, kiedy mu się nagle zmienił wyraz twarzy (kto był, ten wie o co chodzi J ). W drodze do domu zatrzymujemy się w Łącku, żeby mieć cos na długie zimowe wieczory i wspominać przygody z Bieszczad.
Uczestnicy: Krzysztof, Roman B., Józek
Tekst: Krzysztof
Zdjęcia: Krzysztof Banasz, Roman Banasz
Chopy żyjecie, i to najważniejsze 🙂 A o tym, że trzeba było pic zupę przez rurkę dziś prawie nikt już nie pamięta 🙂 No i najistotniejsze, że to wygryzienie to jednak nie niedźwiedź, bo byłby kolejny news do faktów TVN 🙂