Sam tytuł już zapowiada, że była PRZYGODA. I że przygoda była związana z bykiem. A że przygoda była nie byle jaka, należy dodać, że byki były dwa + całe stado ich żon i dziatek. Ale że nie od donośnego muuuuu się zaczęło, trzeba wrócić do początku, czyli do 4.30 rano 26 czerwca br. Parking przed „Stylową” w Bieruniu. Powoli zaczynamy wkomponowywać sie w ten krajobraz, czego myślę nie ma nam za złe zerkający ze swej kolumny Św. Walenty. No, dziś miał prawo się trochę obruszyć, bo mimo wczesnej pory było nieco głośniej niż zwykle. A to za sprawą pomstujących na Alojza wycieczkowiczów, który stracił poczucie czasu i wówczas smacznie przewracał sie na drugi bok. Jak zimny prysznic podziałał telefon Prezesa i lekko zaspanego delikwenta ściągamy z przystanku w Lędzinach (po małej modyfikacji trasy). Dzień zapowiada sie ciekawie, jedynie pogoda chce spłatać nam figla. Niebo zasnuwają chmury przepychane silnym wiatrem i w takich warunkach opuszczają nas Aneta z Zosią; godnym polecenia był widok zwycięskich zmagań trzyletniej Zosi z rowerowym fotelikiem. Spotkamy sie na Przechybie. My startujemy spod domu wczasowego „Perła Południa”, skad kręcimy w kierunku Starego Sącza. Na rynku krótka chwila w cukierni na uzupełnienie kalorii (ciacho) i płynów (kawa). I już mkniemy w stronę schroniska na Przechybie. Tak naprawdę to mkniemy tylko chwilę, do znaku „Przechyba 15 km”, teraz będzie juz tylko w górę. Dla podkreślenia indywidualnej walki każdego z nas z tym podjazdem podaję jego opis za autorem ciekawej internetowej „Rowerowej bazy podjazdów” (http://podjazdy.ovh.org):
„Najwyżej położona szosa w Beskidzie Sądeckim. Jest to sztandarowy przykład długiego podjazdu z samego lustra wody w rzece aż po linię grzbietu górskiego (1175 m). Tylko cztery serpentyny i długi kilkukilometrowy fragment z nachyleniem ponad 10% czynią ten kawałek asfaltu wymagającą wycieczką. Jest to jednoznacznie jeden z najtrudniejszych szosowych podjazdów w Polsce. Interesująca sceneria leśna, a podczas ładnej pogody daleki widok na Tatry z tarasu schroniska. Długość podjazdu = 14 km. Różnica wzniesień = 858 m. Średnie nachylenie = 6,1%. Najbardziej stromy kilometr = 11,8%. Maksymalne nachylenie na 100 metrach = 16%. Maksymalne nachylenie na 50 metrach = około 20%.”
Nas niestety wspaniały widok Tatr (znany nam z zeszłego roku) niestety ominął (szkoda, bo tak liczyłem na niepowtarzalne zdjęcia). Z tarasu jak okiem sięgnąć mleko; w takich warunkach nawet złocisty napój regenerujący średnio smakował 🙂 Zjazd do Szczawnicy niebieskim szlakiem pozostawia na naszych ciałach i rowerach sporą dawkę błota. Podjeżdżamy do schroniska PTTK „Orlica”, zrzucamy zbędne bagaże i ruszamy na Trzy Korony (982 m). Góra zdobywać z siodełka pozwala się tylko przez chwilę, potem tylko pchanie. na przełęczy „Chwała Bogu” zostawiamy rowery, na wyraźne „życzenie” strażnika Pienińskiego Parku Narodowego. Podejście w ekspresowym tempie 15 minut, rzut oka na płynący u dołu Dunajec i zjazd w iście trialowym stylu do Sromowców Niżnych (i tu nie obyło się oczywiście bez solidnej porcji pchanka). Na dole krótki posiłek (oscypek na gorąco z żurawiną – pychota) i w stronę Niedzicy, następnego punktu dzisiejszego programu. W międzyczasie Judyta z Alojzem pieszo zdobywają Sokolicę, a Aneta z małą Zosią kręcą do Czerwonego Klasztoru. Odpuszczamy sobie zwiedzanie zamku w Niedzicy (z racji dość późnej pory) i po obiadokolacji my również wjeżdżamy na Słowację zobaczyć Červený Kláštor. Warto choćby dla klimatu tego miejsca, ale i  widoku Trzech Koron z klasztornego dziedzińca. Stąd drogą już tylko kilkanaście kilometrów do samej Szczawnicy – drogą, na którą postanawiamy wrócić w najbliższej przyszłości. Wiedzie ona przełomem Dunajca, odsłaniając za każdym zakrętem zapierające dech w piersiach widoki. W Szczawnicy nasza dziewiątka miły wieczór spędza w restauracji „U Zosi” (polecam pizzę), kończąc w tajemniczym „Kocim zamku”. Dzisiejszy dzień zamykamy stówką na liczniku.
Dzień drugi rozpoczynamy dość wcześnie, bo Mszą Święta o 6 rano. Następnie przez Szlachtową i Jaworki kierujemy się w stronę dzisiejszej atrakcji – Wielkiego Rogacza. Po drodze mijamy Wąwóz Homole; niestety nie mamy czasu tam wjechać, zostawiamy więc go na kolejny raz. Przed małym spożywczakiem pałaszujemy śniadanko, a Zosia, delektując się lodem zagryzanym kiełbasą udowadnia, że zahartowana jest nie tylko ona, ale i jej żołądek. Tutaj się rozdzielamy, większa część z nas udaje się szlakiem w stronę Wielkiego Rogacza, pozostała trójka sobie tylko znanymi drogami kręci nam na spotkanie (które nastąpi całkiem niespodziewanie dla obu stron za kilka godzin). W bacówce pod Rusinowym Wierchem mają okazję zasmakować żętycy, zaś baca z Białej Wody proponuje im zamianę kasku rowerowego na oscypek. Kask, jak twierdzi, będzie niezastąpioną ochroną głowy przed ogonami krów podczas ich dojenia.
Nasza zaś trasa, początkowo trochę mylona (zjazdy, wjazdy, powroty których nikt nie zliczy) wiedzie cudownymi łąkami, wśród spotykanych stad owieczek, pasterskich owczarków, z majaczącymi w oddali Tatrami. Jestem pewien, że tych widoków szybko nie zapomnimy, jak i nie zapomnimy duetu byków, „śpiewających” nam ostrzegawczo. Zaprawdę, brzmiały jak solidna lokomotywa i były niewiele mniejsze. Szczególnie dziewczyny miały okazję się przekonać, ile w człowieku, będącym juz nieco zmęczonym, drzemie pokładów energii. Trzeba tylko solidnego bodźca, żeby ją wyzwolić 🙂 Minąwszy stadko krów i wspomnianych rogatych milusińskich pchamy się dalej pod górę, by po dobrej godzinie delektować się piwem w bacówce na Obidzy (931 m). Miejsce to bardzo urokliwe i cieszy się sporym zainteresowaniem turystów i autochtonów. Po „odpoczynku” w palącym słońcu jest ostro pod górkę i prawie że wpadamy na jadące dziewczyny i Alojza. Spotkanie jest tak mocno miłe, jak i niespodziewane. Tutaj rozdzielamy sie po raz kolejny. W czwórkę (Judyta zostaje ze spotkanymi przed chwilą) kręcimy na Wielki Rogacz. Po jakimś czasie zmuszeni zostajemy do zeskoczenia z siodełek i juz na piechotę, pchając nasze jednoślady, walczymy z kamienistą ścieżka prowadzącą na szczyt (1182 m). Gdy tam docieramy, jesteśmy nieco rozczarowani – szczyt porośnięty jest drzewostanem skutecznie zasłaniającym tak wyczekiwane przez nas widoki. Za to zjazd do Rytra zapowiada się pasjonująco i taki jest rzeczywiście. Co rusz trzeba uważać na korzenie, kamienie, dziury, a chwila nieuwagi kosztuje zdarzającymi się upadkami, na szczęście kontrolowanymi. Z każdym obrotem korby tracimy wysokość, by w końcu ujrzeć zamek w Rytrze, nasz ostatni cel dzisiejszego dnia. Czekam chwilę na Judytę i już mierzymy się z niedługim, za to naprawdę solidnym podjazdem. Po drodze mijamy pędzącego w dół Krzyśka, a na ruinach fundujemy sobie prawdziwą sesję fotograficzną. Przed nami ostatni odcinek drogi dzielący nas od samochodu. O 18-tej spotykamy się w komplecie: ci, którzy dotarli tu przez Piwniczną-Zdrój, kolejni zjeżdżający z Wielkiego Rogacza i samotnie jadący najdłuższą trasą, przez Łącko i Stary Sącz, Darek. Wracamy z mocnym postanowieniem powrotu w te piękne okolice, jeśli nie w przyszłym roku, to napewno za dwa lata.

26 – 27 czerwca 2010, Beskid Sądecki (160 km)
Autorzy: Sebastian, Alojz (fragmenty)