Fajnie byłoby się spotkać choć w jeden wieczór z chłopakami, pomyślałem, choć planowane weekend wcześniej spotkanie w Zawoi nie wypaliło. Niestety (dla mnie oczywiście), ich trasa pn. „Nieortodoksyjny Projekt: GŁÓWNY SZLAK BESKIDZKI 2013” przebiegała zgodnie z planem (podziwiam, biorąc pod uwagę naprawdę ambitny plan i panujące upały) i na Rysiankę dojechali w czwartek. Nici więc ze spotkania na Rysiance – pomyślałem z nieukrywanym żalem. Ale tak łatwo nie odpuszczę – perspektywa spotkania z częścią ekipy z zeszłorocznego Transalpu była zbyt kusząca propozycją 🙂 Rano więc plecak na plecy, hop na rower i do pracy – mimo duchoty o ileż przyjemniejsza podróż niż tłuczenie się autobusami. Po pracy szybciutko na dworzec PKP. Cóż z tego, że odnowiony i piękny, jak nic w temacie dezinformacji się nie zmieniło. Po pierwsze okazało się, że pociąg widniejący na rozkładzie w internecie nie istnieje „w realu”, więc 50 minut w tyłku, po wtóre ten istniejący już „w realu” był niewiele dłuższy niż przegubowy autobus. Myślałem, że się już przyzwyczaiłem do takiego stanu rzeczy po kilku ostatnich wyjazdach. Ale nie – po prostu „KOCHAM” koleje, nieważne, pod jakim logo występują. Przewoźnicy się zmieniają, podejście do pasażerów pozostaje niezmienne. Przecież tak trudno przewidzieć, że zaczyna się weekend, że kierunek atrakcyjny, że pojadą z rowerami. W końcu Bielsko-Biała i można przesiąść się na dwa koła. czas nie najlepszy, prawie 19-ta, szybko znaleźć właściwą drogę i … w drogę. Za Bielskiem łapie mnie mały deszczyk, ale stara droga na Skoczów jest mało ruchliwa i jedzie się dość przyjemnie. Przed Skoczowem odbijam w stronę Ustronia i dzięki przewodnictwu miłej biegaczki (tym razem ćwiczącej na rowerze), pośród dyskusji na tematy fizjoterapeutyczno-biegowe, przyjemną ścieżką trafiam prawie do samego centrum. Czas na mały odpoczynek i telefon sprawdzający z Równicy, sprawdzający, czym żywy 🙂 Już 21, więc na mitrężę czasu na delektowanie się spożywanymi płynami. Kierunek Ustroń-Jaszowiec. Mimo, że jest późno, to duchota straszna. Wilgotność powietrza jak w tropikach, co czuję, walcząc z kolejnymi zakrętami podczas podjazdu na Równicę. Koszulka dosłownie przykleiła się do ciała, a na deser jeszcze małe co nieco czyli walka z podjazdem pod Dwór Skibówki, gdzie zakończenie swojej wyprawy świętują chłopaki. Jest 21.40, kiedy melduję się u celu i zdaniami przerywanymi świszczącym oddechem negocjuję cenę noclegu z przemiłymi barmankami. Udało się trochę „zbić”, choć cena jest, skromnie mówiąc, zabójcza. Za to warunki – wypas. Jedzenie też przepyszne i polecam to miejsce wszystkim ze względu na wrażenie estetyczno-smakowe i fajną atmosferę, o którą dba obsługa i właściciel. Oczywiście nieco odchudziło to też mój portfel, lecz czego się nie robi dla znajomych bikerów. Dyskutujemy do północy, potem lokuje się w mojej dwójko-jedynce, prysznic (grzechem byłoby nie skorzystać), pranie jedynej koszulki (kolejnym grzechem byłoby nie skorzystać) i spać.
Pobudka o 7.30, na śniadaniu (w cenie noclegu) spotykamy sie o 8.30. Na stole sam frykasy, więc jest czym naładować akumulatory przed jazdą powrotną. Po pożegnaniu ja wskakuję na rower, a chłopaki do auta. Przed nami „kawałek” drogi (Wojtek – Warszawa, Szymon – Szczecin), ja zaś do góry, by żółtym z Równicy zjechać w dół prawie do samego Skoczowa. Wskakuję znowu na szlak rowerowy biegnący wzdłuż Wisły i tym sposobem dojeżdżam do skoczowskiego rynku. Stamtąd przez Pierściec i Landek kieruję się w stronę zapory w Goczałkowicach. Za namową spotkanego po drodze autochtona skręcam w stronę Chybia, by w pewnym momencie dojechać do znaku „ślepa droga”. Cóż, wracać się nie bardzo mam ochotę, więc pytam miłych pań przygotowujących weselną imprezę w malutkiej strażnicy (bodajże w Zarzeczu), czy przebiję się tędy na zaporę. Jak się okazało, użyłem wtedy właściwego sformułowania: „przebiję”. Panie odpowiednio mnie skierowały, więc przyszło mi walczyć z 1,5 metrowym trawami na wale wokół zalewu, a momentami chwasty z mojej lewej sięgały nawet powyżej kasku 🙂 W końcu docieram do torowiska, więc zeskakuję z roweru w celu rekonesansu, zadając sobie zasadnicze pytanie: gdzie dalej. Jedyna opcja – wąska, bagnista ścieżynka w las. Wiedziałem jedno – trzymać się w miare możliwości torowiska (w razie czego), po chwili wiedziałem też, że nie wolno pod żadnym pozorem się zatrzymywać. Jeden z takich momentów, kiedy zakopałem się w grząskim podłożu, skończył się natychmiastową inwazją setek komarów. Na szczęście po kilku minutach wyjechałem na kawałek odkrytej przestrzeni i zauważyłem poruszającą się na torach pomarańczową kamizelkę. Jestem uratowany – pomyślałem z radością. Okazało się, że kierunek mam prawidłowy, a dojazd stąd nad zaporę nie będzie już skomplikowany (tak, dla miejscowych, znających skróty jak własną kieszeń, nic nigdy nie jest skomplikowane 🙂 Na deptak nad zaporą wjeżdżam w stanie mało wyjściowym, oblepiony zewsząd ziemią i potem oraz pogryziony przez rządzące ostatnio insekty. Stąd już znaną drogą przez Ćwiklice, Górę i wały na Woli docieram zmęczony, acz szczęśliwy do domu.
PS. Zdjęć nie napstrykałem, aparat był, ale karta została w domu (kiedy wymyślą możliwość zapisywania plików w przestrzeni powiedzmy wirtualnej :). Te dwa, trzy z Równicy są zrobione moim wysłużonym telefonem, więc jakość jest, jaka jest.
Tekst: Sebastian Macioł
Zdjęcia: Sebastian Macioł
Mapy pod odpowiednimi datami: http://www.endomondo.com/workouts
1. Zdjęcia na potrzeby elustracji do tegoż tekstu zadowalają choć mało:) 2. Nast. razem zalecam słuchać:P „daję Ci aparat,ale bez karty”;D 3. Oprócz satysfakcji ze spotkania się z towaryszami wakacyjnej wyprawy, zauważam dużą radość ze spotykania na trasie pań.;P
Hahaha, wyczuwam nutkę zazdrości 🙂
judyta uswiadomimy jescze Cie kiedys w sprawie imperatywu jaki nam towarzyszy podczas gorskich wypraw rowerowych