16 sierpnia w miejscowości Wolsztyn (woj. wielkopolskie) odbyły II Międzynarodowe zawody w triathlonie na dystansie długim – IRONMAN (3,8/180/42,195; zwane również „226”).
Jednym z uczestników, którzy stanęli na starcie tego morderczego dystansu był mieszkaniec Bierunia TOMASZ SOLECKI, reprezentujący TTA Bieruń.
Zawody rozpoczęły się startem o godz. 6:00 z plaży miejskiej nad Jeziorem Wolsztyńskim, gdzie zawodnicy mieli do pokonania wpław 3,8 km. Po wyjściu z wody czekała ich trasa rowerowa o długości 180 km (6 pętli po 30km). Kto skończył drugą cześć triathlonu, musiał zmierzyć się z dystansem maratońskim 42,195 m. Bieg odbywał się na 8 pętlach 5 km każda.
Limity czasowe na poszczególne odcinki i całość zawodów:
– pływanie maks. 2,5 godz.
– rower maks. 8,5 godz.
– całość maks. 17 godz.
Moje wyniki:
Czas 10:43,27 (rekord życiowy poprawiony o 4:09)
Pływanie – 1:03,15 – 8 miejsce
Rower – 05:36,18 – 23 miejsce
Bieg – 03:58,35 – 18 miejsce
Open 18 / 60 (którzy ukończyli)
Kategoria M30: 7 / 19
Kategoria M: 19 / 58
Wyniki – pobierz tutaj
RELACJA TOMKA Z UDZIAŁU W ZAWODACH
Udział w tri długim zaplanowałem w zeszłym roku, kiedy w Żywcu udało się wskoczyć na pudło w kategorii wiekowej (3m). Po prześledzeniu polskich zawodów Ironman wybór padł na Wolsztyn – na Hawaje przyjdzie czas później 🙂 Już 2 razy udało mi się ukończyć zawody „226” więc myślałem, że i tym razem powinno jakoś pójść, ale mając na uwadze problemy z kolanem na poprzednich zawodach trochę się tego obawiałem (na 2 zawodach 35km musiałem przejść zamiast przebiec), a po pływaniu byłem 2, a po rowerze 3.
Przygotowania zaczęły się od połowy listopada. Dużo dało pływanie na 50m basenie w Oświęcimiu. Jeździłem na niego 3-4 razy w tygodniu i pływałem 3-5 km. Jak była pogoda to jeździłem na rowerku 50 km. Od 2 maja zaczęło się pływanie na mojej „Łysinie”. Woda była na początku trochę mokra, ale z każdym dniem jakoś tak wydawała się suchsza. Niestety jakimś zdarzeniem losu no chyba, że „sorry taki mamy klimat” pojawiły się wodorosty, które były nieco mniej przyjemne. Ale prawdziwi twardziele niczego się nie boją i tak jak Herkules (kto był w kinie ten wie) są niezniszczalni. No i tak się pływało 4-6 razy w tygodniu, bo inaczej się nie dało. Muszę się pochwalić, że w końcu po ponad 10 latach treningów i startach w TRI kupiłem sobie piankę.
O bieganiu nie będę się rozpisywał, bo wiadomo, że biegać trzeba. Co do rowerka to też się pochwalę, że na początku roku kupiłem
Meridę. Bez niej nie byłoby możliwe tak szybko pedałować (oczywiście nie mylić pedałami, z którymi też miałem małe problemy). Zapomniałem dodać, że pod choinkę kupiłem sobie buciki do tri (po prostu zwykłe Asics). Wszystko miałem już skompletowane do udziału w zawodach.
Najgorzej w całych przygotowaniach wypadł rower (podczas całych zawodów rower to podstawa). Nie udało mi się od wiosny do
soboty przed zawodami nigdy przejechać dystansu 180 km. Musiałem się zaspokoić krótszymi, ale szybkimi odcinkami.
No i robiłem dużo treningów zakładkowych do całego tri. Przed Iromanem wystartowałem dla treningu w innych zawodach:
– Mocarny Zbój – miejsce10 open w Mistrzostwach Polski Amatorów w crosstriathlonie
– Frydman – dystans olimpijski
– Tychy – szybki tri
– Sława – 10km pływania (nie ukończone)
– Kiekrz – 7km pływania w 2:30
No i zaczęło się.
W czwartek przygotowywanie roweru, pakowanie się i ogólne przygotowania.
Piątek śniadanko, pakowanie wszystkiego do samochodu i 11:30 ruszamy w drogę. A droga jak wiadomo wiedzie do Wrocławia, potem Sława i Wolsztyn. A jak autostrada to wiadomo bramki, a jak bramki to wiadomo, że korki – przecież to takie proste. O ilości minut na bramkach nie będę się rozpisywał. Po 5,5 godzinach jestem na miejscu. Odbiór pakietu startowego (zarąbista oczojebna pomarańczowa koszulka). Wprowadzenie rowerku do strefy zmian. Zamontowanie na nim żeli, batonów. Niestety z powodu wydłużenia się drogi nie zdążyłem na odprawę techniczną o czym w dalszej części mojej ekscytującej i trzymającej w napięciu relacji:-) Się okazało, że bardzo dużo Niemców się tam kręci w tym mieście.
Po wszystkim pora na sen. Bo on jest bardzo ważny dla sportowców. Nocleg w miejscowości obok (Karpicko) w jakimś ośrodku wypoczynkowym. Pokój 1-osobowy (jakiś z apartamentu, ale złotych klamek i marmuru nie było). Pochwalę się ceną: 70 zł, bo w innych to śpiewali minimum 100 zł – a ja się pytam za co??
Pożywna kolacja z kaszki mleczno-ryżowej firmy Bobovita z dodatkiem bakalii (mówię sobie będzie moc). Pobudka 4:04. Kawusia, 2 bułeczki z białym serem i dżemem oraz banan. I tu zaczął się pierwszy z kilku problemów tego cudownego dnia, jak się później okazało.
Jak zawsze, myślę sobie, po śniadaniu i wypiciu kawki skorzystam z tego, z czego mam skorzystać. Hm, a tu mała niespodzianka:-( no nic na siłę sobie myślę i około 5 wyjeżdżam autkiem na start. Autko zostawiam na parkingu i na nóżkach podążam do strefy zmian zostawić kask, buty, okularki (o nich później). W drodze na start małe rozgrzewanie całego ciała. Następnie smarowanie
kostek, nadgarstków, karku wazeliną – ułatwia ściąganie pianki i nie robią się otarcia na karku (po pierwszym tri w tym roku i nowej piance tak mnie obtarło w szyję, że przez 3-4 tygodni się leczyło). Wejście do wody na krótką rozgrzewkę. Woda fajna. No i start. Postanowiłem popłynąć szybko, żeby mieć jakieś szanse i się okazało, że byłem 8 – czyli chyba dobrze. No i tu nawiąże do kawki i śniadania. Płynę, płynę i czuje, że mi ciężko:-( Nagle po jakichś 500m czuje, że do prawego okularka wlewa się woda i dodatkowo zaczyna parować. Cóż decyzja musiała być tylko jedna – ściągam okularki i co ma być to będzie. A tu taka miła niespodzianka. Woda ciepła, nic w niej nie widać, ale ja coś widzę i da się płynąć. No to płynę. powoli i cały czas do przodu. O małych problemach nawigacyjnych na początku trasy nie piszę, bo i po co się chwalić (zdjęcie nr 4).
Wyjście z wody i biegiem jakieś 200m do strefy zmian. Tam szybkie pozbycie się już ściągniętej do połowy pianki, ubieram kask jako pierwszy, potem okularki, ubranie skarpet – podczas takiego długiego dystansu muszą być – butów rowerowych. Jeszcze szybkie wciągniecie żelu owocowego zakupionego w Decathlonie i w drogę. I tu kolejna niespodzianka. Okularki, które zostawiłem rano zmoczył deszcz i nic w nich nie było widać:-( Musiałem się pytać obsługi, gdzie mam wsiać na rower, bo nie widziałem na 5m. Wsiadam i mały problem z wpięciem
lewego buta w zatrzask. Udało się za drugim razem. Jadę. Ale co to za jazda, jak nic nie widać?? Decyzja -ściągam okularki i wycieram. I kolejna niespodzianka. Jakimś pechem wypadło mi jedno ze szkiełek:-( No a jechać z w okularkach z jednym szkiełkiem to chyba tak jak lizać lód przez szybę. Okularki lądują w tylnej kieszeni stroju. Jadę. Nie, ja stoję praktycznie w miejscu. Co jest? Nogi przez ok 30 km czyli jedna pętla (w sumie jest 6 pętli) nie jechały w ogóle. Dopiero jak się rozgrzały, to coś tam pokręciły tymi pedałami (i znów te pedały). Po każdych 15 km następował nawrót i do głównego nawrotu czyli do pętli = 30km. Na każdym 15 km baton, na każdych 30 km żel. Na każdych 2 pętlach 500 ml izotonika. Dodatkowo 2 banany, jak mi brakło żelów. O dziwo, po tym jak zjadłem obfitą kolację i smaczne śniadanie oraz miałem problemy podczas pływania z ciężkim brzuchem, na rowerze już po 10 km byłem głodny. Taktyka jedzeniowo-
piciowa okazała się słuszna i trafiona w 10. Pędzę sobie na tym moim rowerku, na którejś z kolejnej pętli zbliżam się do nawrotki, a tu nagle czuje, że mi chyba jaka osa wpadła pod kask i mnie ciach żądełkiem. Nie pozostaje nic innego jak tylko szybkie ściągniecie kasku i sprawdzenie, czy jeszcze żyję po ukąszeniu w żelazną głowę:-) Niestety, już jej tam nie było. Kask z powrotem na głowę i pędzimy dalej. Od 5 pętli zaczęło coś wiać, a od 6 to już wiało na całego. Ostania pętla była najsłabsza, bo już sił powoli zaczęło brakować. Jak widziałem, jaki ludzie mają sprzęt rowerowy, to ja byłem 100 lat za murzynami, ale pocieszam się tym, że sam rower za 10 tysięcy nie jeździ. No i raz ktoś mnie wyprzedzał, a raz ja kogoś i tak się na wzajem wyprzedzaliśmy. Z tego powodu, że mając bramki, mamy korki (więc odprawa techniczna przed zawodami została nie zaliczona), nie do końca wiedziałem, ile pętli mam do przejechania. Miły i
trochę zmęczony zawodnik (nie żebym mu współczuł z tego powodu, że jest zmęczony, nawet w duchu po cichu się cieszyłem, no bo w końcu to jeden mniej) uświadomił mi, że trzeba przejechać 6. Po tej miłej dla mnie informacji (miałem już 4) jakoś go tak zostawiłem za sobą.
Dojeżdżam do strefy zmian czyli do końca 180 km. Chwytam jeszcze po drodze banana, wcinam go i schodzę z roweru. Szybkie włożenie roweru do boksu, zmiana butków na moje Asics i w drogę. Się okazało, że jakoś długo byłem w strefie zmian. A ja myślałem, że szybko mi to poszło. Buty zawiązane na dwa razy i to był błąd. Po 500m musiałem się zatrzymać i zawiązać lżej i na jeden raz. Cóż powiedzieć, przede mną tylko 42 km czyli podobno jakiś maraton. Pętla liczyła jakieś 5 km, chociaż znaczka 5 km nie widziałem, bo jak się okazało już po skończeniu, jak szedłem sobie po rower do strefy
zmian, to tabliczka była wbita po lewej stronie ulicy, a my biegliśmy po prawej. Czad. Na pętli była rzeczka, która musieliśmy przekroczyć mostkiem. O jego stromiźnie lepiej nie będę się wypowiadał, bo musiałbym iść do spowiedzi. Potem między 1-1,5 km podbieg też miły i sympatyczny. Nawrotka na bieżni tartanowej (w sumie musieliśmy się znaleźć na niej 8 razy). Droga powrotna płaska oprócz mostka. Trochę parkiem, trochę chodnikiem. Po drodze były dwa punkty odżywcze: woda jak to woda, izotonik po 10 km już był be, cola po 21 km była moim zbawieniem, banan, żel jakiś wodnisty. Biegniemy sobie. Mało kogo pozdrawiamy, bo skupiamy się na przeżyciu. Jestem 4 raz bieżni i pytam się uprzejmego biegacza – tak przynamniej wyglądał – ile to my mamy razy w sumie pojawić się na tej bieżni. Sympatyczny kolega mówi, że 8 (bramki i korki). Ja odpowiadam: o fajnie, to ja już mam półmetek. Kolega odpowiada: fajnie Ci, bo ja mam 3. Oczywiście żal mi
się go bardzo zrobiło, że jeszcze tyle ma do przebiegnięcia. No ale cóż, każdego szkoda. Ja pędzę. Po 21 km spoglądam na zegarek i widzę 1:55 i mówię sobie: Matko Boska, co ja robię, przecież to na rekord świata. Ale nic, zaczynam odmawiać zdrowaśki i pędzę dalej. 30 km i odzywa się lewa stopa. Coś tam zaczyna doskwierać, tzn. jakieś palce, pęcherze.
7 pętla i marzy mi się, że może uda się poniżej 11 godzin.
8 pętla, mam zapas czasowy, ale nie odpuszczam.
Meta !!!!!!!
Zatrzymuję stoper i patrzę 3:59. Nie mogę w to uwierzyć. Spiker mówi. Tomasz Solecki 10:43. Chce mi się płakać.
Siadam na ławce i nogi mnie bolą jakoś tak nie wiem z czego:-) Po chwili odzywa się brzuszek, że zjadłby
coś:-) Nie mogłem mu tej przyjemności oczywiście odmówić. W ruch poszły arbuzy, serek biały, gotowane kartofelki, cola, a jakże. Po jakieś godzinie dochodzę do siebie. Pora się zbierać. Idę sobie na nóżkach na rynek do strefy zmian po rowerek i cała resztę. Powolutku z nóżki na nóżkę. Pakuje sprzęt do samochodu i w drogę do pokoju. W pokoju otwieram piwo i mówię sobie: jesteś zajebisty:-) Około 19.00 kolacja, bo jakoś tak zgłodniałem i do spania. Rano około 9.00 pobudka, bo trzeba kibicować maratończykom na ME w lekkoatletyce. Oczywiście śniadanie, bo brzuszek głodny i w drogę. Powiem tylko tyle, że jechałem 6 godzin 🙂
Pogoda była dobra jak na całość.
Pływanie jak pływanie. Trasa rowerowa szybka, biegowa już nie tak do końca. Jeżeli dokupię dodatkową kierownicę do jazdy na czas i potrenuje bieganie, to dystans jest do zrobienia poniżej 10 godzin, ale na to musi się złożyć kilka czynników. Jednym z nich to na pewno brak bólu kręgosłupa.
Na koniec nadmienię, że był to mój 3 start w zawodach Ironman.
Chyba mogę się nazwać „człowiek z żelaza”.
Tekst: Tomasz Solecki