Großvenediger 3662 m n.p.m.

Piękna jesień. Słonecznie, w dolnych partiach Alp zbocza pokryte  żółcią lasów, ciepły wiaterek. Gdyby nie ten ciężki „garb” na plecach, można by rzec – sielanka. Czym wyżej, czym podejście trudniejsze i bardziej wymagające, płuca pracują jak kowalski miech. Kilka kroków – chwila oddechu, kilka kroków, chwila oddechu …. W końcu, wysoko nad nami, wśród skał, pojawia się zarys schroniska. Ostatnie ostre podejście i można zrzucić z pleców dodatkowy balast. O tej porze roku schronisko jest nieczynne, a schron zimowy (kilkanaście łóżek piętrowych, wygaszony piec i straszliwy bałagan) pełen jest leżących gdzie bądź i na czym bądź turystów wszelkiej narodowości. Namioty rozbijamy więc na małej płachetce śniegu, w cieniu schroniska. Zaczyna zmierzchać i w momencie temperatura znacznie się obniża, ratujemy się więc gorącym posiłkiem (niezastąpione liofilizaty) i szczelnym opatuleniem rezerwami ciuchów. Noc nie zapowiada się najprzyjemniej i taka też jest: zimna, duszna, męcząca. Brak tlenu mocno daje się we znaki, niezaaklimatyzowani, zamiast solidnie odpocząć przed czekającym nas atakiem szczytowym, pół nocy rzucamy się z boku na bok. Ranek jest mroźny i mało przyjazny, do wschodu słońca pozostało jeszcze trochę czasu, zaś ubieranie się w takich warunkach skutkuje ostrym bólem palców u rąk i stóp. Wychodząc, trochę błądzimy, zanim trafiamy na właściwy szlak. Jak okiem sięgnąć śnieżne pole, a na jego środku olbrzymia szczelina. Jest dość wcześnie i bardzo mroźno, więc nie powinniśmy mieć specjalnych obaw co do wytrzymałości śnieżnego mostka, przez który związani liną pokonujemy szczelinę, a mimo to w brzuchu „fruwają motylki”. Samo podejście na szczyt nie sprawia absolutnie żadnych trudności technicznych, jedynie z racji wysokości męczymy się szybko i tempo spada drastycznie. Kilka, kilkanaście kroków i przerwa na wyrównanie oddechów, kilka, kilkanaście kroków, kolejna przerwa. I tak w kółko, dopóki nie wychodzimy na grań szczytową. Przed samym szczytem jeszcze podnosząca nieco adrenalinę wąska ścieżynka prowadząca eksponowaną z lewej i prawej strony granią … i jesteśmy na szczycie Großvenedigera (3662 m n.p.m.). Kilkanaście minut podziwiamy widoki i tą samą drogą schodzimy do miejsca noclegu, schroniska Defreggerhaus (2 962 m n.p.m.).  Chwilkę odpoczywamy na ławeczce, grzejąc w słońcu zmęczone mięśnie, składamy namioty i w dół. Zejście straszliwie się dłuży, zmęczone plecy i nogi boleśnie dają znać o sobie, tak więc z prawdziwą ulgą docieramy do samochodu, z nieskrywaną przyjemnością zrzucając z pleców taszczone od kilku godzin plecaki.

Tekst: Sebastian Macioł

Zdjęcia: Marek Bogacz, Paweł Kuś, Sebastian Macioł