Parafrazując nazwę pewnego znanego festiwalu tak możnaby krótko ochrzcić niedzielny wypad. Zakładam jednak, że na wspomnianych koncertach choć parę pań się pojawiło, u nas jedna pierwiastek żeński ostatnio zawodzi. I choć wypady przez to znacząco zubożały, to i tak emocji nie brakuje. Wyjazd ten miał być w założeniach rekreacyjny i taki też był, na co dodatkowo złożyły się sprzyjająca pogoda i doborowe towarzystwo. Trasa znana od lat, specjalnych urozmaiceń nie było: wałami do Mętkowa, potem przez Kamień i Czernichów (przeprawa promowa przez Wisłę) do Tyńca. Przepraszam, była jednak jedna zauważalna zmiana – dane nam było w końcu przejechać po oddanym moście (skończyły się więc niodwracalnie nieco „romantyczne” przeprawy przez haszcza i drewnianą kładkę). Tyniec też od lat ten sam, ale nic mu nie ubyło ze swojego uroku. Szerszy wybór kawy – do etiopskiej dołączyła brazylijska i meksykańska – nieco dezorientuje, łatwiej wybierać było dotychczas 🙂 Za to troszkę poeksperymentujemy i wracając na wiosnę będziemy mieli okazję poporównywać. W Tyńcu żegnamy się z chłopakami (jadą do Krakowa) i urzeczywistniamy coś, co było wiadome od początku 🙂 Przekraczamy Wisłę i przez Mników, Rezerwat Zimny Dół (nurtujące myśl pytanie podczas szybkiego zjazdu przez wąwóz – cóż tam jest pod tymi liśćmi? – podnosi nieco adrenalinę) wpadamy do trzebińskich lasów. Mimo, że mkniemy z szybkością błyskawicy, uciekający czas i tak jest szybszy. Pod Chrzanowem lądujemy więc zdezorientowani na leśnych mokradłach – w zapadającym mroku „uciekł” gdzieś szlak i zafundowaliśmy sobie półgodzinny survival. Mimo desperackich prób nie udaje nam się przebić do odległej o 100 metrów drogi. Trzeba wracać (to zawsze deprymuje) i już bardziej „na czuja” kierować się w kierunku widniejących świateł miasta. Biorąc pod uwagę niewielką już widoczność w lesie, z Chrzanowa decydujemy się wracać asfaltem. W Wieśka wstępuje wtedy tourowe „zwierzę” i … nie trzeba kończyć. Sam Lance (nawet „wspomagany”) musiałby chyba uznać jego wyższość. A my co? A my za nim, bo cóż pozostało. Z Chrzanowa do domu docieramy w rekordowym tempie (około 55 minut), dzień kończymy więc uzupełniając minerały w Kawiarni „Rossa”.
Tekst: Sebastian M.
Zdjęcia: Bogdan W., Sebastian M.
tourowe zwierze cos o tym wiem jeszcze do dzisiaj mi strupy schodza brak pierwiastka zenskiego jeszcze mozna zrozumiec w koncu to byl klasztor meski,ale poprzedni wyjazd do klasztoru zenskiego-skandal