Wyjażdżamy 1.30 w nocy, więc nie bardzo opłaca się wcześniej kłaść. Mam ten przywilej, że nie muszę być specjalnie wypoczęty, bo nie prowadzę. Całą drogę staram sie jednak rozmawiać z Marcinem; on nie miał zbyt wiele czasu na sen, a prowadzona dyskusja pozwala zachować mu trzeźwość umysłu. Pomaga nam droga – wybieramy krótszą, ale bardziej zawiłą trasę przez przełącz Glinka, co jakiś czas zmuszani więc jesteśmy upewniać się, że drogi którymy jedziemy, są prawidłowe. Na szczęście, mimo nocnej pory, żaden z nielicznych zatrzymywanych przez nas słowackich kierowców nie odmawia nam pomocy. Okoo 5.30 jesteśmy nu celu, na początku niebieskiego szlaku rozpoczynającego się w miejscowości Biely Potok. Dopiero tam przygniotło mnie nagromadzone zmęczenie, wynegocjowuję więc możliwość półgodzinnej drzemki. O 6.10 szturchnięcie w ramie wyrywa mnie z objęć Morfeusza, w ciągu niespełna 20 minut przebieram się w „wyjściowe” ciuchy i ruszamy. Jest szarawo, ale na tyle jasno, że użycie czołówki staje się zbędne; od samego początku też czekaja nas sporte wrażenia estetyczne. Szlak prowadzi wąwozem Diery, którego zarówno Dolna, jak i Górna część, po prostu „wbija nas w ziemię”. System kładek, drabin, łańcuchów czy wykutych w skale ścieżek prowadzących samym środkiem wąwozu to świetny przykład, jak wykorzystując naturalne ukształtowanie terenu, wytyczyć niepowtarzalny szlak turystyczny. Dnem wąwozu płynie strumień, którego wody odpowiedzialne są za mijane przez nas niesamowite formy skalne. Żeby tego było mało, pokonujemy kilkumetrowy wodospady przechodząc wprost nad nimi pomysłowo poprowadzonymi drabinami. Jest wcześnie rano, trudno więc nam zgadywać, jaką to pogodę ofiaruje nam dziś Opatrzność, widoczny niewielki skrawek błękitnego nieba pozwala mieć nadzieję, że dzień będzie pogodny. Rzeczywistość przerasta jednak nasze najśmielsze oczekiwania. Przygotowani jesteśmy na typowo zimową aurę (na dnie plecaka drzemią nawet raki), zaś na Przełęczy Medzirozsutce wita nas piękne słońce na tle błękitnego nieba, a pod stopami ocean chmur. I tak cudowna pogoda utrzymuje się przez cały dzień. Największą przyjemność sprawia nam obserwacja obłoków o bajecznych kształtach, spod których, jak samotne wyspy na oceanie, wynurzają sie okoliczne szczyty. Widok, jak nie przymierzając, z pokładu samolotu. Rozochoceni bajeczna pogodą decydujemy się na nieplanowane wcześniej podejście na Mały Rozsutec (1343m n.p.m.). Podejście zaczyna być coraz ostrzejsze , wykorzystujemy więc skąpaną w słońcu leśną przecinkę i uzupełniamy energię … kebabem 🙂 Zimny, ale pyszny, no i ładuje akumulatory. Ostatni, przedszczytowy kawałek to ostra wspinaczka, w niczym nie ustepująca tej na Orlej Perci. Dobrze, że skała jest sucha, więc oparcie dla stóp jest stabilne i z pomocą asekuracji łańcuchów udaje się wejść i zejść, choć ta ostatnia czynność jest o wiele bardziej „adrenalinotwórcza”. Podejście na Veľký Rozsutec (1610m n.p.m.) w porównaniu ze szlakiem na jego mniejszego brata jest zdecydowanie prostsze. No i szczycie też większy „tłok” – kilkanaście osób z zapartym tchem kontempluje widoczną panoramę. Samo zejście czerwonym szlakiem jest mniej przyjemne i trochę się ciągnie, a poza tym trzeba ciągle uważać na osuwające się spod stóp kamienie. Na dole, po kilku nieudanych próbach, udaje nam się nawiązać łączność z Chatą pod Chlebom, gdzie potwierdzamy dzisiejszy nocleg. Początek podejścia pod kolejny szczyt, Stoha (1607m n.p.m.) to walka z grawitacją na śliskim błocie. Obły, rozległy wierzchołek raczy nas zapierającą dech w piersiach panoramą ośnieżonych Tatr, obmywanych przez fale fantazyjnych obłoków. Zejście, początkowo łagodne i przyjemne, po jakimś czasie przeradza się w walkę o utrzymanie równowagi na mocno nachylonym, śliskim, błotnistym zboczu. Mimo zachowania ostrożności i używania kijków nie ustrzegamy się przed kilkoma, naprawdę bolesnymi upadkami, lądując czterema literami na wystających korzeniach. Zaczynamy się śpieszyć, żeby zdążyć na zapowiadaną 17.00 do schroniska. Na kolejnym szczycie [Poludňový grúň (1460m n.p.m.)] zmęczenie daje się nam już solidnie we znaki, coraz mniej realne wydaje się więc osiągnięcie celu (patrz: schroniska) przed zmrokiem. Spora deniwelacja Małej Fatry zrobiła swoje: mocno górujące nad przełęczami szczyty, a więc spore przewyższenia do pokonania, nadwątliły nasze siły. Na niewielkiej przełączce fundujemy sobie odpoczynek, racząc się gorącą herbatą z imbirem i delektując zachodzącym słońcem. Od tego miejsca nasze tempo znacznie spada: poruszając się w świetle jedynej czołówki, powoli, metr za metrem, przesuwamy się do przodu. Droga zaczyna się dłużyć jak przysłowiowe „flaki w oleju”; od ostatniego drogowskazu, informującego, iż od schroniska dzieli nas 8 minut drogi, upływa chyba z pół godziny, co tylko wzmaga nasz niepokój i zniecierpliwienie. W końcu dostrzegamy światła schroniska, zza szyby wita nas morduchna olbrzymiego, milusińskiego psiaka. Fundujemy sobie po prysznicu (1 Euro za kwadrans) oraz miły wieczór w towarzystwie czwórki Słowaków, wymieniając się opowieściami i częstując wzajemnie małym co-nieco. W łóżkach lądujemy chwilę po 20 i mimo sporego zmęczenia trudno nam zasnąć – upał, gwar dobiegający z sali biesiadnej za dzrzwiami w końcu powoli, powoli się oddalają. Około 4 nad ranem pobudkę funduje nam grupa wychodzących z naszej dziewięcioosobowej izdebki. Na dobre wstajemy około 6, posilamy się w ciemnej i pustej jadalni i ruszamy w drogę. Diametralna zmiana pogody – wieje, zimno, mglisto, a Veľký Kriváň (1709m n.p.m.) tonie w iście zimowej aurze. Zaliczamy po obowiązkowym zdjęciu i przez Pekelník (1609m n.p.m.), Przełęcz Bublen i również zimowy Malý Kriváň (1671m n.p.m.) powoli zmierzamy w dół. Długo, długo schodzimy pięknym bukowym lasem, jeszcze nieco jesiennym i po dobrej godzinie tuptania po asfalcie (próby złapania stopa – nieudane) udaje nam sie załapać na jedyny tego dnia autobus do Białego Potoku. Autobus jechał ponad 35 minut, aż strach pomyśleć, jak znienawidziłyby nas nasze nogi, gdyby nie ręka Opatrzności.
Tekst: Sebastian Macioł
Zdjęcia: Marcin Pater, Sebastian Macioł
od razu przypomina mi sie nasz wyjazd rowerowy krywan streczno grzbietem,ale deszcz,zimno wiatr tak nam pokrzyzowalo plany ze osiagniete zostalo jedynie schronisko pod chlebem