Sylwestrowa noc, nieco mglista, za chwilę północ i niebo rozświetlą tysiące, miliony petard. 10-minutowy huk i po wszystkim – Nowy Rok – mnóstwo życzeń dookoła, dziesiątki postanowień i przyrzeczeń. Bacząc na dane statystyczne, że tylko kilka procent ludzi wytrwa w noworocznych decyzjach, postanawiam nie wybiegać daleko w przyszłość i decyduję się na krótkotrwałe zobowiązanie: nie kłaść się już dziś spać. Szwendam się leniwie po mieszkaniu jak bezpański pies, zastanawiając się, co zapakować do plecaka. Lodówka pusta, cóż, nie jadę sam, z głodu nie umrę. Termos napełniam gorącą kawą, niezastąpioną towarzyszką każdej eskapady. Będzie dobudzać w chwilach kryzysu. Wyjście na zewnątrz przed 3 w nocy wzmaga niechęć, choć nie jest tak zimno, jak podpowiadała wyobraźnia. Siła sugestii, trzeba więc zrobić z niej sojusznika, będzie łatwiej. Szczyrk o 4.30 wita nas niedobitkami wracających z sylwestrowych wojaży, lekko zataczających się, idących w półśnie zjaw. Nas momentalnie orzeźwia mroźne powietrze – cholera, tu jest zdecydowanie zimniej niż u nas. Ruszamy; cudownie idzie się w totalnej ciszy, gdzie jedynym towarzyszącym nam dźwiękiem jest zgrzytanie śniegu pod podeszwami. Ciemność rozświetlają światła czołówek, pozwalając na harce wyobraźni, wydobywającej co rusz z czeluści nocy jakiś nierealny kształt. Na szczyt docieramy jeszcze w półmroku, choć przedsmak świtu czujemy już wszystkimi zmysłami. Powolutku niebo przechodzi od płonącej czerwieni, by rozbłysnąć oślepiającym blaskiem wschodzącego zza Tatr słońca. Trwa to kilkadziesiąt minut, więc jest czas na solidne wymarznięcie, ale warto było: dla niepowtarzalnego przedstawienia zgotowanego przez Stwórcę, które smakuje tym lepiej, że zapijane gorącą kawą. Podsumowujemy ranek pyszną jajecznicą na boczku (choć porcja skromna), ciuteńkę przysypiając nad talerzami. Brak snu przypomina o sobie. Czas schodzić, wracać, by wrócić znów, kiedyś, tu?

Tekst: Sebastian Macioł
Zdjęcia: Ryszard Motyka, Sebastian Macioł