„Jeśli istnieje raj …”

… to jest nad Gardą. A już na pewno ten rowerowy. Aby go jednak w pełni dostąpić, trzeba najpierw zmierzyć się z potęgą i majestatem Alp. Z ich niebosiężnymi szczytami, przełęczami smaganymi wiatrem, wąskimi ścieżkami upstrzonymi kamieniami, kaprysami wysokogórskiej pogody. Przelać litry potu, „wypluć” płuca na stromych podjazdach, by w nagrodę otrzymać niepowtarzalne piękno. I tę jedyną ciszę, spotykaną w górach.
Brunico wita nas ciężkim, ołowianym powietrzem i nisko zawieszonymi chmurami. Nieuchronność deszczu trochę nas niepokoi. Dolomity znalazły się pod wpływem niżu znad Morza Śródziemnego, my zaś po cichu liczymy na jego łaskawość. Nasz pierwszy zdobyty szczyt – Kronplatz (2269 m n.p.m.) – tonie w chmurach. Trochę szkoda, bo umyka nam panorama Dolomitów z ich najwyższą Marmoladą (3343 m n.p.m.). Przez mgłę ledwie co widać stojącą na szczycie Kronplatz dzwonnicę. Cóż, przynajmniej nie pada, a to znacznie ułatwi zjazd po ukorzenionych leśnych ścieżkach. Inauguracyjny sprawdzian zjazdowy nie jest może najtrudniejszy, ale wilgotne korzenie wymagają ciągłej koncentracji. W końcu zza chmur przebija się słońce i końcówka dnia należy już do niego – my zaś wygrzewamy kości przed schroniskiem Ücia de Fanes (2060 m n.p.m.), gdzie zanocujemy. W przemiłej atmosferze spędzamy wieczór, delektując się własnym towarzystwem i tyrolskimi specjałami. Rankiem zabieramy się do oporządzania rowerów – stanie się to naszym codziennym rytuałem. Pracowicie czyścimy amortyzatory, oliwimy łańcuchy, uzupełniamy niedobory powietrza. Stromy podjazd szutrową drogą to świetny sposób na dobudzenie, zmuszany do wysiłku organizm pochłania i wyrzuca powietrze z płuc z szybkością światła. Gdy lekko się wypłaszcza i jest czas chwile odsapnąć, zyskujemy towarzystwo stada koni, żywo zainteresowanych oponami naszych rowerów i plecakami. Zjeżdżamy do Cortiny D’ampezzo (1224 m n.p.m.), która choć lata świetności ma już chyba za sobą, sprawia wrażenie przytulnego kurortu wypoczynkowego. Nieco zziębnięci docieramy, po kolejnym podjeździe, do malowniczo położonego nad jeziorem schroniska Croda da Lago (2046 m n.p.m.). Jedzenie i kaflowy piec, do którego mocno się przytulamy, podładowują baterie przed kolejnym podjazdem – na Forcella Ambrizzola (2277 m n.p.m.). Pozostał tylko zjazd na miejsce noclegu w miejscowości Alleghe. Poranna pogoda dosłownie nas przytłoczyła – niebo się otwarło i nie zamierza przestać padać. Trawers niezwykłej, potężnej i niedostępnej Civetty, przez miłośników gór uważanej za najpiękniejszy szczyt w Dolomitach, stanął pod znakiem zapytania. Czasem ukazuje nam się jej wierzchołek, reszta góry skrzętnie kryje się za woalem mgieł i chmur. Cóż, Civetta musi poczekać do następnego razu – deszcz w końcu przestał padać, ale jest na tyle późno, że realizacja pierwotnie założonego planu groziłaby biwakiem w górach. Mając trochę zaoszczędzonego czasu, przedłużamy nieco założony etap, nocując w wypasionym hotelu na przełęczy Passo San Pellegrino (1918 m n.p.m.), po drodze jedynie zahaczając o włoską pizzerię z bardzo miłą i uroczą barmanką, która poświęciła swoją sjestę, aby napełnić nasze żołądki. Rankiem ułatwiamy sobie nieco zadanie, korzystając z kolejki na Col Margherita (2503 m n.p.m.), by zjechać w dół biegnącymi wśród alpejskich łąk singletrackami, a następnie z zarzuconymi na barki rowerami wspiąć się na szczyt Forcella Venegia (2212 m n.p.m.). Warto było wypocić kilka litrów dla widoku postrzępionych grani, który otwarł się dla nas na szczycie, a następnie dla cudownego zjazdu wąskim singletrackiem w dół. Jadąc doliną Val Venegia można dosłownie skręcić sobie kark, i nie wynika to w żadnym wypadku z trudności trasy. Jest tu tak pięknie, że głowa raz odchyla się w lewo, a raz w prawo, jakby przecząc anatomii i prawom grawitacji. Doliną dojeżdżamy do jednej z najsławniejszych bacówek w Dolomitach – Baita Segantini (2183 m n.p.m.), skąd rozpościera się fantastyczny widok na Cimone i Vezzana oraz najwyższe szczyty Pale di San Martino. Zjeżdżamy do uroczego San Martino di Castrozza (1450 m  n.p.m.), nad którym góruje szczyt La Rosetta. Z San Martino kolejką podjeżdżamy na Monte Tognola (2150 m  n.p.m.). Chwilę zjeżdżamy szutrówką w dół, wprost ku prawdziwej PRZYGODZIE. Jakiej? Ano ładujemy się (dosłownie) w kamienny szlak, praktycznie nieprzejezdny, zaś chcąc po jakimś nieokreślonym czasie z niego uciec, odbijamy w łąki, gdzie przychodzi nam pchać rowery w trawie po pas. Jedynym śladem „cywilizacji” są zaschnięte krowie odchody – znaczy ktoś tędy kiedyś przechodził J W końcu odnajdujemy coś na kształt ścieżki prowadzącej do widniejącej w oddali chatki pasterskiej, która po jakimś czasie zaczyna się rozszerzać i coraz bardziej przypominać przejezdny szlak. Wyprowadza nas on wprost do maleńkiej Caorii, gdzie noc spędzamy w przytulnym hoteliku. Pogodnym rankiem rozpoczynamy podjazd na Passo 5 Croci (2018 m  n.p.m.), który choć nie należy do najtrudniejszych (nachylenie rzadko zbliża się do 15%), natomiast ciągnie się w nieskończoność – najpierw asfalt, potem szutrówka wijąca się agrafkami w górę. Nachylenie samej końcówki pozwala nieco przyśpieszyć i pom kilku chwilach naszym oczom ukazuje się panorama Alp, zaś na pierwszym planie charakterystyczne 5 krzyży na przełęczy. Pozwalamy sobie na chwilkę lenistwa, wylegując się i wygrzewając w promieniach południowego słońca. Nieco męczący podjazd rekompensują w pełni wspaniałe singletracki wijące się wśród alpejskich łąk i pastwisk. Po drodze wstępujemy na lekki posiłek do schroniska, którego przemiła i energiczna właścicielka jest zachwycona naszym pomysłem na spędzenie urlopu. W Levico Terme zażywamy popołudniowej kąpieli w parkowym jeziorku, zaś wieczorem regenerujemy siły włoską pizzą (drugiej takiej pizzy jak oryginalna włoska nie uświadczysz na całym świecie). Przed nami ostatnie dwa dni = prawdziwy sprawdzian naszego dotychczasowego alpejskiego obycia. Zwieńczone krzyżem (na kształt tego na naszym Giewoncie) Monte Maggio (1841 m n.p.m.) może nie poraża wysokością – byliśmy już znacznie wyżej – jednak podjazd to prawdziwa walka ze słońcem i własnymi słabościami. Czas na złapanie oddechu i uzupełnienie kalorii znajdujemy w ślicznym schronisku Stella D’Italia (1550 m n.p.m.), po drodze na szczyt eksplorując jeszcze bunkry z czasów I wojny światowej. Na wierzchołek wjeżdżamy opromienieni słońcem, by w czasie raptem kilkunastominutowego odpoczynku utonąć w bieli obłoków nawianych przez górskie wiatry. Wzmaga to tajemniczość czekającego nas zjazdu, a trochę i pomaga, zakrywając częściowo sporą ekspozycję ciągnącą się z jednej strony bajecznego singla. Prowadzi on najpierw niełatwymi skalnymi półkami (fikołek przez kierownicę kończy się na szczęście miękkim lądowaniem w gęstwinie skrzypów), by zmienić się po pewnym czasie w stromą leśną ścieżkę. Zjeżdżając nią w pewnym momencie ma się wrażenie fatamorgany – nagle ni stąd, ni zowąd, po którymś z niezliczonych zakrętów, przed oczami wyrasta niewielka, skorodowana ciężarówka. Prawdopodobnie to relikt I wojny światowej; być może biegł tędy szlak przerzutu wojska czy jakaś górska droga, dziś już prawie całkowicie zaanektowana przez leśną roślinność. Końcówka to zjazd asfaltem, który doprowadza nas do maleńkiej miejscowości Posina. Nocujemy w klimatycznym hoteliku, pełnym starych szaf i stylowych łóżek, ale prawdziwy szok dopiero przed nami. I to szok nie związany z metafizyką gór, a taki przyziemny: kulinarny. Obfitość kolacji, jaką nas uraczono, trąca o jeden z siedmiu grzechów głównych J Lasagne, spaghetti z pięcioma rodzajami sosów, grzyby, fasola, zapiekane ziemniaki, gulasz, dwa rodzaje mięsiw, podgrzewane owoce na deser. Śmiem zaryzykować twierdzenie, ze powrót do hoteliku po taaakim posiłku stanowił większy wyczyn niż niejeden alpejski podjazd. Śniadanie, podczas którego królowały grubaśne omlety, tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że trafiliśmy do kulinarnego raju. Nadmiar pochłoniętych kalorii stanowił jednak solidną i wymaganą bazę przed czekającym nas atakiem na Pasubio (2150 m n.p.m.). Rejon ten nosi nazwę sacra, czyli świętego miejsca, ze względu na krwawe bitwy, jakie toczyły się tutaj podczas I Wojny Światowej. Właśnie tędy prowadziła linia frontu: nadal widoczne są tu leje po bombach, okopy, schrony i tunele. W trakcie podjazdu, liczącego bagatela 1700 metrów różnicy poziomów (podjazd w jednym kawałku) natykamy się na punkt kontrolny górskiego biegu; niemałe wrażenie robią zbiegający z góry zawodnicy, ale i dziesiątki przewijających się przez przełęcz rowerzystów. Czas na złapanie oddechu fundujemy sobie przy wejściu na Strada delle 52 Gallerie czyli „Drogę 52 tuneli” – nadzwyczajny projekt inżynierii wojskowej stworzony na potrzeby działań militarnych w czasie I Wojny Światowej. Korzystać z niej mogą jednak tylko piechurzy, wybieramy więc alternatywną szutrową trasę. Robi się coraz bardziej stromo, jazdę utrudnia też mało stabilna sypka nawierzchnia i palące słońce. Wszystkie niedogodności i wyrzeczenia rekompensują za to wspaniałe widoki. Ładna pogoda i weekend złożyły się jednak na liczebność turystów pod Rifugio Gen. Achille Papa (1928 m n.p.m.) – najlepszym rozwiązaniem okazało się szybkie stamtąd „zwiatrowanie”. Końcówka podjazdu na przełęcz pod szczytem Pasubio wypompowała z nas resztki energii, nieoceniony okazał się więc półgodzinny odpoczynek na alpejskich trawach. Miejsce to, na którym ustawiono siedem symbolicznych krzyży, jest niemym świadkiem krwawych trzyletnich walk i żołnierskich tragedii z czasów I Wojny Światowej (w rejonie tym zginęło ok. 10000 żołnierzy włoskich i austriackich). Ostatni singletrack na naszej wyprawie stanowi kwintesencję dotychczasowych szlaków zjazdowych. Kilkunastokilometrowy (!!!), rozpoczyna się łagodnym, acz nieco eksponowanym trawersem okolicznych szczytów, by przejść w trudny technicznie, kamienisty odcinek, pełen wąskich agrafek i zakrętów; kończy się zaś leśną, poprzetykaną korzeniami, zdradliwą szutrówką. Ostatnie kilkanaście kilometrów przed Rovereto stanowi opadający stromo asfalt. Po uzupełnieniu kalorii (nieśmiertelna pizza) i płynów (wyczekiwany browar; niektórych pewnie do dziś bolą nadgarstki od podnoszenia monstrualnych kufli J) czeka nas ostatni wysiłek: nocny dojazd nad Gardę. W Torbole jesteśmy ok. 22.00, odkładamy więc rytualną kąpiel w jeziorze na dzień jutrzejszy, nie rezygnując jednak z uczczenia kresu naszych wysiłków. Nad tym jeziorem umownie łączą się przelany pot i wysiłek podjazdów, koncentracja i adrenalina na zjazdach z radością wspólnego przebywania na alpejskich szlakach – jednym słowem TRANSALP. Rankiem po raz ostatni wrzucamy 8-9 kg plecaki, z których dotychczas ubyło raptem kilka batonów energetycznych – tak się przyzwyczailiśmy do tego balastu, że traktujemy go prawie jako część własnego ciała J. Wspinamy się śliczną widokową trasą wzdłuż jeziora, na której mijają nas dziesiątki rowerzystów z całej Europy. Każdy kolejny zakręt, wyprowadzający nas wyżej i wyżej, odsłania bajeczny widok na Gardę oraz miejscowości: Riva del Garda i Torbole. Rowerową przygodę z Alpami kończymy – jak każe obyczaj – w wodach jeziora, dokonując rytualnego zmycia kurzu, potu i trudów podróży. Pozostał jeszcze mniej przyjemny czas powrotu oraz pożegnań i nadziei rychłego spotkania na tych czy innych rowerowych szlakach, najlepiej alpejskich.

Relacja: Sebastian

 

 Profile zostały wygenerowane w serwisie: mikspec.pl
xxx
    
    
    
    

 

Zdjęcia: Łukasz Frankowski, Marcin Jędraszek, Paweł Milczarek, Tomasz Buchwald, Tomasz Pawlusiewicz, Tomasz Rochna, Wojciech Jarosiński, Sebastian Macioł