Gruzja, 26 września – 09 października 2015
Piętnaście miesięcy minęło już od tej wyprawy. Tyle czasu papier czekał cierpliwie na tą relację. I chyba dobrze, bo to co nieistotne, dawno już odeszło w niepamięć, to co zaś ważne, wryło się w umysł już na zawsze. Miejsca, wydarzenia, ludzie. … ludzie; to oni stanowią Gruzję. I góry.
Dlaczego akurat tam, nie pamiętam. Na pewno jednym z powodów były góry, tam wszechobecne, wyniosłe, monumentalne, dzikie. Kaukaz. Okazały się tłem, jakże pięknym tłem dla jeszcze piękniejszych ludzi. Ludzi marzących beznamiętnie o naszym poziomie życia, zazdroszczących nam całej tej cywilizacji, ale mających coś, co my dawno już zepchnęliśmy na kolejny plan, jako mniej istotne – zwyczajną bezinteresowną życzliwość. Nie kalkulowaną, ale zwyczajną, odruchową.
Góry jednak poznajemy wcześniej. Nocleg w cieniu szczytu Kazbek, a szczególnie tamtejszy świt, gdy góra ukazuje nam się w całej okazałości, bez pióropusza z chmur, wart jest każdej zapłaty. Do tego oświetlany promieniami wschodzącego słońca kościół Cminda Sameba („Trójcy Świętej”), dla okolicznych mieszkańców jedno z najświętszych miejsc w regionie – widok, który, mimo przenikającego kości porannego zimna, powala.
Droga Wojenna to setki tirów czekających w kilkudziesięciokilometrowej kolejce w stronę Władykaukazu i niezapomniany smak kawy, kupionej w przydrożnej chatce od starowinki. Kawy jednogłośnie przez nas okrzykniętej najlepszą z dotychczas wypitych w życiu. Gęstej, aromatycznej, w maciupeńkiej filiżance. I towarzystwo psa, biegnącego z nami chyba z dwadzieścia kilometrów, dopóki na zjeździe brutalnie mu nie odjechaliśmy.
W Ananuri poznajemy smak gruzińskich winogron, zrywanych wprost z tarasu domu, w którym nocujemy. Siedzimy tak w tą gorącą letnią noc, wsłuchując się w nowe dla nas dźwięki, z brodami lepkimi od soku, i zajadamy się jak ostatnie łakomczuchy.
Stolica Gruzji to na pewno miejsce dla nas nie najważniejsze na tej wyprawie; miasta, czym większe, tym bardziej nas odrzucają swoim hałasem, smrodem spalin i wszechobecną gonitwą. Choć trzeba przyznać, że Tbilisi ma swoją duszę, szczególnie odczuwalną na starówce zwiedzanej nocą. Wąskie uliczki klimatycznie oświetlone latarenkami, kawiarenki, nieco pustawe o tak późnej porze, jakoś tak rozpaczliwie czekające na klientów. Ta pustka i cisza jakaś taka piękna, współgrająca z twardym brukiem pod nogami i żółtawym, rozproszonym światłem lamp.
Skalne miasto Wardzia to nasz kolejny obowiązkowy punkt wyprawy. Tu już nie ma przelewek – góry, bezdroża, niewielkie wioseczki, kołchozowe sioła. W jednym z nich chyba cała szkoła wybiega na zewnątrz, żeby nam pomachać; dzieciaki robią straszne, ale jakże miłe dla ucha larum. Pędzą przez szkolny plac, wykrzykując chóralnie hello. W pewnym momencie, najmniej spodziewanym, dostrzegamy je w dole, miasto wykute w skale. Nie spodziewaliśmy się, że jesteśmy aż tak wysoko. Zjazd kamienistymi serpentynami trwa prawie 40 minut. Ale warto było się zmęczyć, bo mimo, iż miasto w XIII wieku zostało w około 2/3 zniszczone przez trzęsienie ziemi, to i tak robi wrażenie. W czasach świetności, służąc jako schronienie podczas najazdów mongolskich, mogło pomieścić od 20 do 60 tysięcy osób. Twierdza zawierała klasztor, salę tronową oraz ponad 3000 komnat umieszczonych na 13 kondygnacjach.
Niestety mój organizm drugi dzień walczy z zatruciem pokarmowym i gorączką. Rano jest jeszcze znośnie, ale każdy posiłek kończy się wymiotami, więc obawa jest coraz większa, czy znajdę siły, żeby pedałować dalej. Wieczorami nasila się gorączka, przychodzą dreszcze i pojawiają się czarne myśli. I tak przez prawie cztery doby. Praktycznie jedynym akceptowalnym przez żołądek posiłkiem jest coca-cola, ale pod warunkiem, że pita na raty, niewielkimi łyczkami. Na szczęście Opatrzność czuwa, i mimo że jest ciężko, cholernie ciężko, nie pozwala się poddać. Najtrudniejszy sprawdzian to zjazd z Przełęczy Khulo (2025 m n.p.m.), we mgle, w temperaturze bliskiej zeru, po szlaku pełnym zdradliwych kamieni. Wnętrzności są tak wytrzepane podczas dłuuugiego zjazdu, że w brzuchu boli wszystko, do tego wymioty, biegunka. Ale to był ten przełomowy moment, który należało przetrzymać, od tej chwili, acz powolutku, następowała poprawa.
Batumi – największe rozczarowanie. Śnieżnobiałe fasady hoteli, palmy podświetlone na jaskrawozielony kolor. Kicz, wszechobecny. Jedynym plusem pobytu tam to zawarte znajomości z Polkami podróżującymi po Gruzji marszrutkami oraz powtórne spotkanie z poznanymi pierwszego dnia wspinaczami, którzy odpoczywali tutaj, nad morzem, po zdobyciu Kazbeku. Reasumując – szybka ucieczka z tego miasta wręcz wskazana.
Na szczęście kolejna atrakcja – kanion Martwili – to już inna bajka. Wapienne skały wąwozu, na dnie którego przepływa rzeka. Ze skał, pokrytych wielowiekowym mchem, zwieszają się ogromne liany. Adrenalinę podnosi rejs niewielkim pontonem, jakby rodem z hipermarketu „Tesco”. Do tego flisacy ostentacyjnie, przed ulokowaniem nas w tej łupince, pili miejscowy bimber – czaczę. Ale, jak to Gruzini, tryskający dobrym humorem i bardzo towarzyscy, jakby w ogóle się nie przejmowali, że sprawiający wrażenie zabawkowego ponton nie daje ani krzty poczucia bezpieczeństwa.
Prawdziwa uczta dla zmysłów to Jaskinia Prometeusza, oddalona raptem o 20 km od miejsca naszego odlotu, Kutaisi. Niezmiernie rzadko mi się zdarza, oglądając coś, doświadczyć wrażeń podobnych jak na najlepszych koncertach – dreszcze i pokrywająca całe ciało gęsia skórka. Tu się to zdarzyło i to nie bynajmniej z zimna. Stalaktyty, stalagmity, skamieniałe wodospady, kolumny, podziemne jeziora i rzeki, uwypuklone światłami i muzyką. Feeria barw i dźwięki wspaniale podkreślają to, co przez miliony lat powstawało tu bez udziału człowieka.
To jednak nie najpiękniejsze wspomnienia z Gruzji. Te najpiękniejsze, których nie wymaże czas, wiążą się z ludzką życzliwością: czy to widok machających do nas dzieci, biegnących, wrzeszczących, uśmiechających się czy to wspomnienie częstujących nas, utrudzonych dniem rolników wracających z pracy. Upewniwszy się wcześniej, że nadal będziemy przeczekiwać deszcz na przystanku autobusowym, przywieźli z domu chleb, pomidory i czaczę. Wszak byliśmy pewnie głodni i pewnie nie mniej zmęczeni całodzienną jazdą niż oni pracą.
I to wspomnienie chyba najpiękniej obrazujące potrzebę ludzkiej bliskości: gdy czekając na Romka i Edwarda usiadłem na drewnianej przydrożnej ławeczce w mikroskopijnej wiosce i zostałem poproszony, żebym przysiadł się do kilku mężczyzn siedzących po drugiej stronie. Zaraz zrobili mi miejsce i o nic nie pytali: skąd jestem, gdzie jadę, na kogo czekam. To nie było najważniejsze. Chcieli po prostu, bym z nimi posiedział, odpoczął, napił się wody, a nie samotnie tkwił po drugiej stronie drogi. I to jest moim zdaniem kwintesencja człowieczeństwa.
Tekst: S. Macioł
Zdjęcia: E. Andrejczuk, R. Samodulski, S. Macioł