Dotychczasowe doświadczenia związane z lotniczym transportem rowerów zmuszają nas do wręcz perfekcyjnego spakowania rowerów. Porozkręcane, dodatkowo zabezpieczone w miejscach szczególnie narażonych na zniszczenie, pakujemy je w kartony wyłożone od wewnątrz karimatą. Po kilkugodzinnym locie wyspa wita nas zwyczajowym chlebem i solą, ale we własnym wydaniu, czyli deszczem i wiatrem. Tak naprawdę jeszcze nie ochłonęliśmy całkowicie z wrażeń związanych z pakowaniem, odprawą, przelotem, a linie lotnicze fundują nam kolejną dawkę adrenaliny. Podczas wypakowywania i skręcania rowerów zauważam, że moja tylna przerzutka wygląda co najmniej nienaturalnie – wózek powyginany jest jak paragraf, a jej hak jest naruszony. Nie pomogły godziny spędzone przy pakowaniu sprzętu, rozkręcanie, zabezpieczanie, owijanie, kartony, wzmocnienia. Dobre 2,5h męczymy się z doprowadzeniem mojego roweru do stanu używalności, ja zaś jak najdalej odsuwam myśl o tym, że hak przerzutki nie wygląda najzdrowiej. Wiem, wiem – prawo Murphy’ego mówi …, na razie jednak najważniejsze to w końcu usiąść na siodełka i oficjalnie zacząć wyprawę. Od naszej pierwszej wizyty na Islandii minęło 6 lat; wtedy już wiedzieliśmy, że kwestią czasu będzie, kiedy tu wrócimy. Tak, ta wyspa przyciąga jak magnes, swoim niepowtarzalnym pięknem, nieskażoną przyrodą, ciszą, ale w zamian stawia wymagania. Deszcz, wiatr, niskie temperatury to niemal codzienność, a tu fundowane są zawsze w zestawie. Taki też mamy start, do tego tonący we mgle, wręcz odstręczający surowością pół lawowych półwysep Reykjanes. Tak, to już wiemy z doświadczenia sprzed lat, początek jest mało atrakcyjny i nijak ma się do czekających nas później widoków. Kolejne dwa dni to niejako powtórka sprzed lat: krótka wizyta w stolicy, Reykjavíku i zdecydowanie dłuższa w Parku Narodowym Þingvellir, miejscu, gdzie w 930r. po raz pierwszy zebrał się islandzki parlament Althing, jedna z najstarszych instytucji parlamentarnych świata, funkcjonujących do dziś. Nas jednak bardzie interesuje fakt, iż to tutaj stykają się płyty tektoniczne eurazjatycka i północnoamerykańska. Krok w lewo: Ameryka, krok w prawo: Europa i Azja. Kolejny dzień to miał być „interior dla początkujących”, taki przedsmak tego, co czekać nas miało za kilka dni na drodze przez wnętrze wyspy, a 60 kilometrowy szlak do Húsafell zamienił się dosłownie w walkę o przetrwanie. Splotły się problemy techniczne i warunki pogodowe. Islandia pokazała pazur, jakby chciała powiedzieć: to może i wakacje marzeń, ale nie „all inclusive”. Gdzieś w połowie szlaku, po kolejnym kilkunastoprocentowym wymagającym podjeździe, z pyłu drogi podnoszę tylną przerzutkę. Hak złamany, rezerwy w postaci zapasowego haka nie mam, do tego podczas naprędce prowadzone naprawy „zaczyna się”. Deszcz wisiał w powietrzu od dawna, znalazł więc sobie najlepszy moment, żeby lunąć. Choć może słowo lunąć nie jest na miejscu, on po prostu zaczął lać i zacinać w poziomie, niesiony zimnym wiatrem od lodowca. „No tak, jest tu i lodowiec, dlatego tak zimno” – pomyślałem. Żeby chociaż się ujawnił, ale ona sprytnie ukrył się za gęstniejąca mgłą. „Widzimy się w Húsafell. Spróbujcie załatwić miejsce na kempingu” – poprosiłem pozostałą trójkę i krok po kroku zacząłem iść do celu. Brnąc w błocie i kałużach, walcząc z wiatrem, deszczem, zimnem (0 st. C), pchając przed sobą objuczony sakwami rower, przez 6h mierzyłam się z pozostałymi do celu 35 km. To jedyny moment w życiu (i oby ostatni), gdzie o krok byłem od załatwienia tej prostszej potrzeby fizjologicznej bez ściągania spodni – do tak desperackich myśli skłoniło wychłodzenie i zmęczenie. Na szczęście psychika, choć nadszarpnięta walką z przeciwnościami natury i samotnością, powiedziała NIE.
Kolejne 400 km stanowi dowód, że da się jechać bez przerzutek, z zapiętym na sztywno łańcuchem (dopiero na północy w Akureyri udaje się wymienić osprzęt). Pogoda w kolejne dni jest jednak zdecydowane łaskawsza, a my „zaliczamy” kolejne atrakcje: wodospad Godafoss, gdzie po przyjęciu chrześcijaństwa rytualnie utopiono posągi pogańskich bóstw, wygasły wulkan Hverfjall, pseudokratery wokół jeziora Myvatn, słupy lawowe w Höfði. Olbrzymie wrażenie, również węchowe, wywierają na nas pole geotermalne Hverarönd, zarówno z racji bajkowej kolorystyki, jak i wszechobecnego zapach siarki. Trzeba jedynie uważać, by nie zejść z wyznaczonych ścieżek; temperatura wody sięga tu 100 st. C. No i żelazny punkt programu, czyli wodospad Detifoss – czy rzeczywiście jest tak potężny, jak o nim piszą? Jest. Z zapartym tchem śledzimy przelewające się przez jego próg tysiące metrów sześciennych wody, żłobiące głęboki na 100 metrów wąwóz Jökulsárgljúfur. Huk jest tak potężny, że ledwo siebie słyszymy, a niewątpliwego uroku dodaje pojawiająca się co kilka minut nad wodospadem tęcza. Przed nami najtrudniejsza część wyprawy, a jak na złość pojawiają sie kolejne problemy techniczne. Udaje się je na szczęście zażegnać, ale kosztują i sporo nerwów, i koron islandzkich. Jazda bez przerzutek stanowiła tak duże obciążenie dla wkładu suportu, że zmuszony jestem go wymienić, a że odpowiedni był praktycznie niedostępny na wyspie (miła obsługa wykonała telefony do kilku serwisów rowerowych na Islandii), zmuszony jestem wymienić i korbę. Początek wyczekiwanej F35 trochę rozczarowuje. W sumie jest długo do góry, ale mimo wszystko po asfalcie, a nie tego się spodziewaliśmy, tablice informacyjne przecież jasno mówiły, iż zalecanym pojazdem jest tutaj samochód z napędem 4×4. Po kilkunastu kilometrach rozczarowanie mija, a pod kołami pojawia się to wulkaniczny pył, to żwir, to kamienie. I tak przez 180 km. Przeprawiamy się przez prawdziwe pustkowie, w pewnym momencie zniknęły nawet wszechobecne na wyspie owce. Wokół tylko pola lawowe, w tle majaczą góry i jęzory lodowców, Langjökull oraz Hofsjökull, pomiędzy którymi wiedzie droga. Jedyną oznaką cywilizacji jest niewielkie pole namiotowe u gorących źródeł Hveravellir, gdzie przychodzi na nocować i zaznać fantastycznej kąpieli w jeziorku zasilanym wodami geotermalnymi. Poranna regenerująca kąpiel również się przydaje, bo pozostała część drogi Kjölur to ciągłe zjazdy i podjazdy. Wyprowadza nas ona wprost pod jeden z największych i najbardziej malowniczych wodospadów Islandii – dwukaskadowy Gullfoss oraz największy czynny gejzer Islandii – Strokkur – wyrzucający słup wody na wysokość 30 metrów. Pozostała część dnia należy już do mniej przyjemnych, pozostałe 80 km jazdy to rzęsisty deszcz, nie pozostawiający złudzeń, że „może zaraz przejdzie”. Nie przechodzi do rana. Rozkładanie i składanie namiotów w deszczu do najprzyjemniejszych nie należy, ale zdążyliśmy się już przyzwyczaić. W nagrodę słońce pojawia się, gdy jesteśmy u stóp Landmannalaugar, kolorowych gór zbudowanych z ryolitu, otoczonych porośniętymi mchem polami lawy, malowniczymi dolinkami porośniętymi wełnianką, gdzie sporo gorących źródeł i szemrzących strumyków. Bezapelacyjnie nr 1 na Islandii. Wracając do cywilizacji, czyli na okrążającą wyspę drogę nr 1, przejeżdżamy u stóp Hekli, najwyższego czynnego i najaktywniejszego tu obecnie wulkanu. Teraz każdy kilometr przybliża nas już nieuchronnie do lotniska, choć po drodze jeszcze moc wrażeń związanych z trzykrotnym przekraczaniem rzek przez brody czy pożegnalnymi odwiedzinami stolicy.
To miała być druga i ostatnia wizyta na Islandii. Już dziś wiemy, że ostatnią nie była. Ta wyspa przyciąga jak magnes, a zostało kilka niezwykłych miejsc do zobaczenia: dzikie, niezamieszkane fiordy na zachodzie wyspy, najtrudniejsza droga przez Interior (Sprengisandur – F26), dotarcie do wulkanu Askja drogą F88, no i tak kusi leżąca już naprawdę blisko Grenlandia. Wracamy w 2017.
Szczegóły dot. wyprawy:
Uczestnicy: 4 osoby (Judyta, Róża, Roman, Sebastian)
Przelot samolotem Warszawa – Reykjavik – Warszawa (tanie linie lotnicze WOW air)
Czas trwania: 17 dni (licząc oba przeloty)
Przejechany dystans: około 1500 km
Noclegi: pod namiotem, w większości „na dziko” (jedynie 4 noclegi na polach namiotowym)
Wyżywienie: własne (liofilizaty, kaszki dla niemowlaków) przygotowywane na palnikach turystycznych
Tekst: Sebastian
Zdjęcia: Judyta, Sebastian