Miały być Góry Świętokrzyskie, ale zebrała się ekipa z dobrą kondycją i zamieniliśmy nudną pod względem technicznym kielecczyznę na Beskid Wyspowy.
Dworzec kolejowy w Jordanowie wita nas deszczem, pniemy się po mokrym szlaku na Luboń Wielki. Na szczyt przybywamy zziębnięci i trochę mokrzy. Miało być noszenie rowerów przez Perć Borkowskiego, ale w tej sytuacji pozostał szybki zjazd zielonym szlakiem do Rabki . Coś jemy, trochę się suszymy i wybieramy się na nocleg na Halę Krupową. Nowy nabytek w postaci Basi nie sprawia kłopotów, aż miło patrzeć jak dziewczyna robi duże postępy i jedzie prawie na równi z nami.
Błoto zwiększa zużycie szczęk hamulcowych. Właściciel otwiera nam sklep w dzień wolny od pracy i zaopatruje nas w nowe klocki hamulcowe (oj lenistwo – nie wozić ich ze sobą). Znowu mamy wrażenie, że panujemy nad rowerami. W kilku sytuacjach to tylko wrażenie, m.in. ja szybko spotykam się z matką ziemią, a rower ląduje w potoku (och, żeby jeszcze rower robił zawsze to, co pomyśli głowa).
Na drugi dzień zjeżdżamy na Przełęcz Krowiarki, mijając na szlaku ciekawie uwiecznione miejsce katastrofy lotniczej z 1968 roku, kiedy to samolot rozbił się o zbocze góry. Po raz któryś nie udaje nam się wjechać na Markowe Szczawiny – dla rowerów obowiązuje zakaz (byłyby to Czechy, pewnie dawno równolegle do deptaka biegłaby droga rowerowa). A tak cóż – pozostaje nam nudny zjazd asfaltem. Dopiero ciekawie zaczyna się robić od Czatoży; przez schroniska Klekociny i Adamy docieramy do chaty pod Leskowcem. Słońce bawi się z nami w chowanego, dlatego też na szczycie jesteśmy dwa razy (rower na to pozwala) – widok wspaniały!!!
Na trzeci dzień pada z samego rana, a my decydujemy się jechać czerwonym szlakiem przez Łamaną Skałę na Przełęcz Kocierską. Do przeszkód typu kamienie i korzenie dochodzi walka z rozmokniętą gliną i slalom między kałużami, które czasem forsujemy centralnie, zakładając, że są płytkie. Wszystko to składa się na świetny freestyle. Po sutym obiedzie na Kocierskiej dalej czerwonym na Żar – widok zapiera dech w piersiach, jezioro zaporowe tonie w gęstej mgle, która wyostrza kształty w miejscach, gdzie jej nie ma. Do Bierunia wracamy przez Wilamowice w strugach deszczu i przy temperaturze jedynie kilku stopni powyżej zera. Marzymy o ciepłej kąpieli i kawie, ale też o tym, by niebawem przejechać tę trasę w odwrotnym kierunku.

Autor: Krzysztof

PS. Basiu, mamy nadzieję, że to były łzy szczęścia.