21.08.2010
STUKOT KÓŁ POD NAMI – dzień pierwszy

Sakwy już wiszą na bagażniku, wór też zamocowany, pierwsze wejście na rower i mała niespodzianka: trochę się chwieje, zarzuca tyłem, mija chwila, zanim przyzwyczajam się do dodatkowego balastu, całkiem zresztą sporego. Jeszcze będzie sporo czasu, żeby sie dojazdy z opakowanym rowerem przyzwyczaić. Na razie trzeba sie dokulać na pociąg do Tychów. Po drodze jeszcze zakupy w rowerowym (gum do mocowania bagażu nigdy za dużo) i cała nasza czwórka + Judyta melduje sie na tyskim dworcu. Pierwsza niespodzianka – cena biletu do Żiliny – skutecznie zniechęca nas do skorzystania z oferty rodzimej PKP na tej trasie. Od czego zresztą mamy dwa kółka. Do Zwardonia docieramy planowo, mamy więc czas wzmocnić się piwem przegryzanym ciastem Romana (pychotka). Do Cadcy dojeżdżamy w ekspresowym tempie, chwilę kręcimy po samym miasteczku i w końcu ładujemy się do pociągu. Od teraz jedziemy już na bilecie City Star (65 Euro/osobę, cena nie obejmuje kosztów przewozu rowerów). Przez najbliższe dwa dni pociągi i dworce będą naszym drugim domem. Dziś jeszcze przesiadka w Żilinie, potem w Bratysławie (chwilę kręcimy się po mieście) i wariackie gonitwy na budapesztańskim dworcu Keleti pályaudvar. Gonitwy na nic się zdały, pociąg o 23 do Belgradu zwiał nam sprzed nosa i w perspektywie czeka nas noc w stolicy Węgier. Informację na dworcu też zamykają nie bacząc na ogonek turystów chętnych czegoś się dowiedzieć. Komenda: na koń i ruszamy na nocny objazd miasta. Zwiedzamy miasto z poziomu siodełek, łamiąc chyba z tysiąc przepisów, brnąc pod prąd w jednokierunkowych uliczkach. Przepięknie prezentuje się Parlament w światłach reflektorów, ale druga w nocy to najwyższa pora na sen, znajdujemy więc ustronne miejsce w małym parku pod odrestaurowywanym kościołem (cudownym, jak okaże się rano). Nie śpimy za długo, od chyba czwartej kolega Wiesław zaczyna poranne szuranie żwirem, na którym śpimy. Szuru, szuru, szuru i po dwóch godzinach przerywanego snu wstajemy. „No w końcu, lenie” – podsumowuje nas Wiesław.

22.08.2010

STUKOT KÓŁ POD NAMI – dzień drugi
Szybka toaleta, szybkie lekkie śniadanko i ruszamy zobaczyć coś niecoś przed odjazdem. Jest dość wcześnie, więc na ulicach w miarę pusto, co ułatwia jazdę, zresztą część trasy pokonujemy miejskimi ścieżkami rowerowymi. Jak się okazuje, wcale nie jest prosto trafić spowrotem na dworzec, ale w końcu się udaje. I dopiero teraz zaczynają się schody: pani konduktor oświadcza, że pociąg do Belgradu rowerów nie zabiera, po chwili zmienia zdanie, ale ich przewóz kosztować nas będzie dość słono (po 25 euro od sztuki). Jakby tego było mało, zapłaty dokonać można tylko w forintach, pozostaje więc szybka wizyta w kantorze. Dobrze, że tym razem w zanadrzu mamy kilkanaście minut zapasu. Ruszamy. W pociągu jak to w pociągu, ogólnie nuda: dyskusja, czytanie, przekąska, drzemka, dyskusja, czytanie, przekąska, drzemka, … Trochę tym wszystkim wymęczeni późnym popołudniem docieramy do Belgradu. Mamy chwilę na mały rekonesans, wymieniamy więc kilka euro na miejscowe dinary i kręcimy przed siebie, nie bardzo wiedząc gdzie. Ruch na ulicach jest straszny, hałas, tumult, klaksony; po kilkunastu minutach dosłownego przedzierania się przez miasto docieramy pod Cerkiew Św. Sawy. Jak sie okazuje, jest to miejsce nie tylko modlitwy, ale teren wokół świątyni stanowi plac zabaw dla dzieci i miejsce spotkań towarzyskich mieszkańców miasta. Tu też gubi się nam Roman – nasze podejrzenia padają w kilku kierunkach:
– porwany przez sektę?
– uprowadzony dla okupu i nie daj Boże wykorzystany?
– „stracił głowę” wpatrzony w długie nogi lokalnej piękności?
Na szczęście Romany tak mają, że czasem lubią chadzać własnymi ścieżkami, a ta dzisiaj biegła w kierunku dworca. Tam się odnajdujemy i z drobniakami w kieszeni idziemy to uczcić dwulitrowym Jeleniem na czterech (miejscowe piwo). Ostatnie ustalenia z konduktorem, który na szczęście okazuje się bardzo miły i nawet zamyka drzwi ostatniego wagonu, do którego zapakowaliśmy rowery, żeby podróżni tamtędy nie wsiadali. Jak sie okaże za kilka godzin, jego dobry uczynek stał się dla nas niedźwiedzią przysługą. Nastawiamy budzenie na 1.30 w nocy i kładziemy sie spać. Zgodnie z planem wysiąść mamy w serbskim miasteczku Prijepolje, ale że plany czasem potrafią wziąć w łeb … Pociąg nałapał po drodze jakiś sporych opóźnień i po pobudce nikt z nas nie wie, gdzie obecnie jesteśmy. Najlepsze lekarstwo: kimnijmy się jeszcze chwilę. I tak co jakiś czas: wstajemy, wyglądamy przez okno i wracamy pospać na siedzenia. Przeprowadzona w międzyczasie kontrola paszportowa uświadamia nam, że ani chybi przekraczamy granicę. Fajnie, ale jak wysiąść, kiedy zamknięte są drzwi wyjściowe, a przepchanie się z rowerami i sakwami na drugi koniec wąskiego i pełnego ludzi wagonu graniczy z cudem. Uratować może nas tylko konduktor, więc wyruszamy na jego poszukiwania, a gdy go już znajdujemy, jego stoicki spokój udziela się i nam. Mañana. To nic, że jesteśmy juz w Czarnogórze, to nic, że nie mamy już biletu, to nic, że nie tak planowaliśmy. Mija kwadrans (a może dwa), pociąg staje, otwierają się drzwi i wyskakujemy na żwirowisko pomiędzy torami. Mojkovac. Nasza przygoda na dwóch kółkach właśnie się zaczyna !!!

23.08.2010
NAD NAJGŁĘBSZYM KANIONEM EUROPY
Mocujemy sakwy, ostatnia kontrola hamulców i ruszamy. No właśnie – tylko w którą stronę. Robotnicy obecni przed chwilą na torach, dla których byliśmy małą sensacją, zdążyli odjechać. Wskakujemy w wąską drogę i zatrzymujemy pierwszą zapytaną osobę z pytaniem, w którym kierunku jest kanion Tary. Okazuje się, że jest Serbem i się nie orientuje. Za to orientuje się kierowca zatrzymanego busa i po chwili jesteśmy na właściwej drodze. Po kilkunastu minutach zaczynają nas boleć karki od ciągłego zerkania w górę na otaczające nas góry. Gdy po prawej pojawia sie głęboki kanion, dla przeciwwagi głowa opada co jakiś czas w dół. I tak na zmianę: góra, dół, przed siebie, góra, dół, przed siebie. Jedziemy mając po naszej prawej najgłębszy kanion Europy, który raz pokazuje sie naszym oczom, by po chwili zniknąć przysłonięty lasem. Mamy chrapkę na rafting po Tarze, ale gdy docieramy do miejsca spływu, odstrasza nas cena. Wersja najtańsza: 50 Euro. Gdyby jeszcze poziom wód był wysoki, pewnie wysokie byłyby i emocje podczas spływu. Choć trzeba przyznać, że jeśli widoki z dołu są co najmniej tak ujmujące jak z góry, to napewno warto. Po krótkim namyśle odkładamy tą przyjemność na kolejny raz. Po jakimś czasie zza drzew wyłania sie zapierający dech w piersiach widok, coś, na co czekaliśmy od kilku kilometrów, o czym piszą w każdym przewodniku: most na Tarze w miejscowości Djurdjevica Tara. Nie jesteśmy rozczarowani, budowla robi piorunujące wrażenie. Pędzimy żeby czym prędzej móc się po nim przejechać i rzucić okiem w dół. Na moście jest tylko kilku pieszych, ruch zerowy, robimy więc rundkę tam i spowrotem, z ciekawością zerkając na przygotowującego sie do skoku na linie śmiałka. Skoku się nie doczekaliśmy, czas ruszać i od razu ostro w górę. Słońce paliło jak diabli, a nasza droga za nic nie chciała biec w dół. Przyczyna była jedna – kierowaliśmy się do najwyżej położonej miejscowości na Półwyspie Bałkańskim – Žabljaka (1450 m n.p.m.), stolicy administracyjnej Parku Narodowego Durmitor. Docieramy tam późnym popołudniem, znajdujemy punkt informacji turystycznej, żeby dopytać o kilka spraw i mkniemy w strone Jeziora Czarnego (odpowiednik naszego Morskiego Oka). Mimo, że to park narodowy, w jeziorze jest sporo kąpiących się. Jako, że już pora obiadowa dawno minęła, wyciągamy kuchenki i pichcimy, każdy, co umie najlepiej, czyli zupki z paczki 🙂 Po posiłku zapada decyzja o pozostaniu tu na nocleg, znajdujemy więc mały kemping (krótki, ale naprawdę „zdrowy” podjazd), rozbijamy namioty i bez bagaży kręcimy w stronę jeziora z zamiarem jego objechania. Początkowo droga jest w miarę łatwa, choć są momenty, gdzie trzeba zarzucić rower na plecy. Docieramy w końcu do miejsca, z którego nie ma odwrotu. Generalnie wrócić by sie dało, ale każdemu żal energii straconej, żeby tu dotrzeć. Przed siebie nie da rady, tylko stroma skała i jezioro. A w lewo biegnie ledwo widoczna ścieżka wśród drzew i pod niezłym naczyleniem. Ją wybieramy i zaczyna sie walka z grawitacją. Krótka instrukcja obsługi: uważać na stabilne ułożenie stóp, jedną ręka za drzewo, drugą za rower, podciągnąć do góry, przekazać podobnie uwieszonemu wyżej koledze, Gdyby nie praca zbiorowa, nici byłyby z tej śmiałej wspinaczki. A w dole, na tafli jeziora przycupnęła łódka, której pasażerowie mocno zdziwieni oglądali te akrobacje. Lekko poobdzierani i podrapani znajdujemy właściwą dróżkę i już bez przeszkód docieramy na nocleg. Każdy marzy o ciepłym prysznicu, ale taki przywilej należy sie tylko Prezesowi, który zajmuje kabinę jako pierwszy. Po kolacyjce i kawce kładziemy sie spać, a raczej do namiotów wygania nas chłód, tak mocno kontrastujący z wszechobecnym jeszcze kilka godzin temu upałem.

24.08.2010
CIEMNOŚCI W TUNELACH
Rano jest nie cieplej niż wieczorem, cóż, jesteśmy w górach. Pakowanie się i składanie namiotów przebiega więc w ekspresowym tempie. I nagle z ust Prezesa dobywa się okrzyk przerażenia: „nie ma kiełbasy, gdzie jest moja krakowska podsuszana. Ukryłem ją tu, o właśnie tu, pod podłogą namiotu”. Żartujemy sobie, ale w sumie winnego trzeba znaleźć, Prezes nie popuści. Podejrzenie pada na wałęsającego się po kempingu lekko ospałego wilczura. Właściciel kempingu jednak oponuje: mój pies nie lubi mięsa, to prawie że wegetarianin. Krzysiek jednak nie odpuszcza i jako rekompensatę dostaje upust 2 Euro. Wśród śmiechu zgodnie uznajemy, że sposób „na kiełbasę” byłby świetną możliwością zaoszczędzenia paru euro na kolejnych kempingach. Nasz dzisiejszy plan to przebić się przez Durmitor, ale najpierw marnotrawimy ze dwie godziny błądząc po lokalnych drogach. Niewiele dają rady zatrzymywanych kierowców czy napotkanych czeskich rowerzystów. Jesteśmy bliscy rezygnacji z przejazdu pierwotnie planowaną drogą, ale ostatnia podjęta próba jest owocna – trafiamy na właściwą drogę. Pnąc się powoli w górę mijamy sympatyczną holenderską parę. Czym trudniejsza staje się trasa, tym bardziej jesteśmy zauroczeni okolicą. Przed nami wyrastają potężne szczyty Durmitoru, czasem w dole zalśni jeziorko czy staw, a zieleń łąk pięknie kontrastuje z surowością skał. Nieco zasapani docieramy do jedynego na tej trasie schroniska, tam kupujemy bilet wstępu do Parku Narodowego Durmitor i wymarzone od jakiegoś czasu zimne piwo. Zaczyna robić się coraz cieplej, więc piwo jest zaraz na skórze. Bidony napełniamy w okolicznym strumyczku. Smaku tej krystalicznie czystej wody chyba długo nie zapomnimy. Wiele jest prawdy w stwierdzeniu, że smak zwykłej wody człowiek docenia dopiero podczas dużego wysiłku, na codzień wybierając naszpikowane chemią napoje czy soki. Ale i te są czasem pomocne: od jakiegoś czasu zaczynam mieć jakieś bliżej nieokreślone problemy żołądkowe, a jedynym lekarstwem zdolnym uśmiercić szalejące bakterie wydaje się być coca-cola. Walcząc z kolejnymi podjazdami dojeżdżamy do najwyższego miejsca na trasie i dopiero stąd widać, jaka droga pozostała za nami. A czekające nas, wijące się w dół serpentyny dadzą wytchnienie zmęczonym łydkom. Decydujemy się jeszcze na małe urozmaicenie, wjeżdżając kamienistą drogą do zaznaczonego na mapie kanionu. Tu dopiero jest pięknie. Wyboista droga, kwitnące osty, w oddali pasterskie domki i monumentalne szczyty. Zapuszczamy się spory kawałek w głąb tej dzikiej drogi i wracamy na główną asfaltówkę. Widać, że park cieszy się sporą popularnością wśród właścicieli jednośladów, mijamy ich w sumie kilkunastu (w tym trzech naszych krajan). Zostawiając za sobą szczyty Durmitoru docieramy do jeziora Pivsko. Tu zamurowuje nas po raz drugi tego dnia. Aż nie chce się wierzyć, że widziana w dole woda może mieć tak intensywny turkusowy kolor. A to jeszcze nie koniec atrakcji. Kolejną są tunele, których mijamy kilkadziesiąt. Krótkie, długie, oświetlone, ciemne, o ścianach wewnętrznych poszarpanych lub umocnionych betonowymi opaskami. Nasza trasa biegnie pięknie usytuowaną nad jeziorem drogą; istny majstersztyk inżynieryjny. Zaś w dole biała wstęga mostu przecinająca w poprzek taflę wody lśniącą w promieniach popołudniowego słońca. Jadąc wzdłuż jeziora, stopniowo tracimy je z oczu. Mocno zmęczeni i głodni decydujemy, że na nocleg zatrzymamy się na najbliższym kempingu. Kilometry lecą, a kempingu ani widu, ani słychu. Zaczyna się szarzeć, kiedy w końcu zjeżdżamy na przyjemnie wyglądająca dziką łączkę. Cóż to był za biwak: pyszna kolacja, a  potem wylegiwanie się i obserwacja, przy akompaniamencie świerszczy, wyłaniającego się zza gór księżyca. Zasypiamy, a ciszę nocną przerywa szum rzadko przejeżdżającego samochodu i znacznie częściej okrutnie pochrapującego Romana.

25.08.2010
NOCLEGOWE PERYPETIE W STOLICY
Ekspresowe pakowanie i mkniemy lekko nachyloną w dół pustawą drogą. Wpadamy na ciastko i kawę do Niksica, gdzie poza Carskim Mostem nie ma chyba nic godnego uwagi. Po przejechaniu zabytkowego mostu droga zaczyna się zwężać i piąć w górę. Cudowne widoki niestety psują walające się śmieci i to czasem w sporych ilościach. Śmieci jest tu tyle, że wygląda, jakby ich pozbywanie się na dziko stanowiło jakiś miejscowy zwyczaj. Króciutki zjazd i mijamy drogowskaz wskazujący kierunek: Monastyr Ostrog. Od teraz już nie będzie w dół przez bite dwie godziny. Jest za to coraz bardziej stromo, ruch też się natężył, wszak to najważniejsze sanktuarium prawosławne w Czarnogórze. Nasza walka z podjazdami nie pozostaje niedoceniona, co rusz samochody zwalniają, a ich pasażerowie nas dopingują. Częściej jednak rozdziawiają usta w zdziwieniu na widok obładowanych czterech rowerów pnących się w górę po drodze, na których te bardziej wiekowe czteroślady stękają i krztuszą się. Ostatni odcinek to pełne słońce plus parujący asfalt kilkunastu krótkich ostro nachylonych serpentyn. W końcu wjeżdżamy na świątynny dziedziniec. Sporo tu pielgrzymów i turystów. Pierwotnie zakładaliśmy, że tam zanocujemy, ale jest na tyle wcześnie, że ten pomysł odrzucamy. Po zwiedzaniu monastyru ostry zjazd w dół (przy pełnej kontroli hamowania) i na skrzyżowaniu dróg, pod niewielką cerkwią, zatrzymujemy się na obiad. Głód doskwiera nam juz mocno, więc odpalamy obie kuchenki, żeby zaoszczędzić czasu. Po obiedzie – kierunek Podgorica. Droga – marzenie, wprost nieprawdopodobnie wydarty skałom kawałek ziemi pod jej budowę. W tyle wysoko w górze, wbudowany w skałę, majaczy biały monastyr, który widziany z tej odległości nie większy jest od pudełka zapałek. I refleksja: kurcze, to aż niewiarygodne, że przed chwilą tam byliśmy. Ciszę przerywa coraz wyraźniejszy hałas jakby młota pneumatycznego. Nagle zza zakrętu wyłaniają się ciężkie maszyny budowlane oraz informacja, że droga jest nieprzejezdna. Nieco zawiedzenie musimy odbić lekko w prawo w kierunku widniejącej w dole wioseczki. Droga jest tak wąska i stroma, że muszę się sporo nagimnastykować, żeby zrobić zdjęcie i jednocześnie zatrzymać przy sobie rower. Ten na przekór ciągnie w dół jak oszalały, a przy tej ilości bagaży walka z nim nie jest łatwa. Trwa to chwilę i … zgubiłem się. Niby droga jest jedna, ale kończy się przy torach biegnąc wzdłuż ledwo widoczną ścieżką przez boisko w jakimś nieokreślonym kierunku. Jeżdżę wte i wewte, wracam kawałek do góry i w końcu zmuszony jestem skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji. Sms do chłopaków i już wiem, gdzie był błąd taktyczny: trzeba było po prostu przejechać przez nasyp kolejowy, a za nim droga pojawiała się znowu. Jadąc już właściwą droga do Podgoricy zjeżdżamy na piwko do knajpki usytuowanej na pływającym pomoście. Istna sielanka – mała plaża, kąpiące się dzieci, kaczki pływające po jeziorku. Jedno co męczy, to upał Jest prawie siedemnasta, a słońce nie odpuszcza. Znajdujemy z Romanem na to sposób, w przydrożnym wodopoju napełniamy wodą jego kapelusz i robimy sobie naturalne chłodzenie. Dojeżdżając do miasta planujemy nocleg w jakimś kempingu, co się jednak okazuje nie takie proste. Część pytanych po drodze wskazuje nam kierunek jazdy, część nic nie wie o żadnym kempingu, rozdzielamy się nawet, ale i to nic nie daje. Przychodzi nam nocować w nieco zapuszczonym, ale za to sporym obszarowo parku miejskim, który, jak się okazuje, ożywa po zmroku. Ożywa w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jak tylko zrobiło się chłodniej, jego ścieżki zapełniają się uprawiającymi jogging, nordic walking czy po prostu spacerującymi parami. Nocleg na dziko niestety pozbawia nas możliwości wzięcia prysznica, tak więc czeka nas kolejny „dzień trolla”. Zasypiamy na posłaniu z szyszek i igliwia, mając jedynie małe obawy, czy aby nie wstaniemy pogryzieni przez mrówki.

26.08.2010
O WYŻSZOŚCI PICIA NAD JEDZENIEM
Ten dzień można streścić w dwóch słowach: było ciężko. Inne dwa słowa też znakomicie go charakteryzują: było pięknie. Początek nie zapowiadał się za ciekawie, może poza pogodą; od wczesnego ranka na niebie widniało słońce zapowiadając popołudniowe upały. Po szybkiej toalecie przy parkowym hydrancie dosłownie uciekamy z Podgoricy, miejsca mało ciekawego. Droga nam sprzyja, jest łatwa i w niecałą godzinę za nami juz trzydzieści kilometrów. Za to ruch jest straszny, więc komfort jazdy żaden. W końcu dojeżdżamy do miasteczka Virpazar Po lewej stronie pojawia się Jezioro Szkoderskie z masywami górskimi w tle. Jest w miarę wcześnie, ale to nie znaczy, że to zła pora na piwo, tym bardziej, że musimy podjąć decyzję, co dalej. To znaczy decyzja podjęta jest dawno w naszych głowach, ale przy piwie jest okazja głośno ją wyrazić 🙂 Rezygnujemy niestety z podjechania do malowniczej miejscowości Rijeka Crnojevica, położonej nad rzeka o tej samej nazwie (następnym razem). Za to radością napawa fakt, że opuszczamy ruchliwą drogę na rzecz … No właśnie, to dopiero przed nami, ale teraz wiem, dlaczego zagadnięte po drodze dziewczyny o kierunek na Murici spojrzały trochę niepewnie na nas i nasze rowery. Zaczyna się fajnym podjazdem i od razu z lewej pojawia się w jakby lekkiej mgiełce Jezioro Szkoderskie. Widok piękny i praktycznie mamy go do dyspozycji przez większa część naszej trasy. Droga jest wąska i mało ruchliwa, czasem tylko spotykamy myśliwych (bo chyba nie partyzantów) z bronią na ramieniu. Po jakimś czasie zauważamy, że zapasy wody szybko się kurczą; na szczęście z mapy wynika, że będziemy mijać jakieś niewielkie osady. Na szybki deficyt wody wpływają dwie rzeczy: niemiłosierny upał oraz droga nieustannie pnąca się w górę. Wybierając trasę nie przypuszczaliśmy nawet, że będzie ona jednym wielkim podjazdem. Gdy dodatkowo do nas dociera, że mijane miejscowości są opuszczone i nie ma chyba co liczyć na sklepik, zaczynamy porcjować wodę. Ale przy takim upale połączonym z wysiłkiem nie da się oszukać organizmu – za chwilę w naszych butelkach zaczyna pojawiać się dno. Roman z Krzyśkiem, jako mający więcej od nas (Wieśka i mnie) cech wspólnych z wielbłądami jakoś dają radę. Z nami jest gorzej. Na moich ramionach dosłownie pot perli się w kroplach o średnicy kilku milimetrów. A jak na ironię w dole błyszczy tafla największego na Bałkanach jeziora i miliony litrów wody. nadchodzi ten moment, że organizm mówi „nie” i trzeba odpocząć i nabrać sił. Znajdujemy dosłownie kawałek cienia rzucanego przez stromą skalną ścianę i siadamy na ziemi, tępo wpatrując się w prawie puste butelki. Zdesperowany podejmuję decyzje zatrzymania pierwszego przejeżdżającego samochodu i poproszenia o wodę. Trafia nam się miły pan podróżujący z dwoma czy trzema nastolatkami (mogę się mylić, bo wtedy już troiło mi się w oczach). Pamiętam tylko wzrok dziewczyn, które chyba miały nas za jakieś półżywe zjawy. Pan natomiast okazał się bardzo życzliwy, a po upewnieniu się co do naszego wyznania (na pytanie: katolik? kiwam twierdząco głową) obdarowuje nas wyciągniętą z bagażnika dwulitrową butlą niewiadomego pochodzenia wody. Do dziś nie wiem, czy służyć mu miała do uzupełniania braków w chłodnicy, jedno wiem na pewno: mimo, że trochę w niej było pływających flej, chyba uratowała nam życie 🙂 No i pozwoliła powolutku jechać dalej. Okazało się, że Krzysiek i Romek odpoczywali tuż za zakrętem w towarzystwie pary rowerzystów z Moskwy. W końcu, po pokonaniu niezliczonej ilości podjazdów zaczyna robić się coraz bardziej zielono, co zwiastuje jakąś cywilizację. Dojeżdżamy do miasteczka Ostros i tu zatrzymujemy się na obiad. Po posiłku i uzupełnieniu zapasów wody ruszamy w kierunku granicy z Albanią. Po drodze pojawiają się pierwsze cmentarzyki muzułmańskie. Najedzeni ponad miarę i zdrowy rozsądek jedziemy powoli, dając czas organizmowi na „przeprowadzenie procesu trawienia”. Jako, że podjazd jest niczego sobie, udaje się dość szybko spalić nadliczbowe kalorie, jedynie Krzysiek ma pewien problem, głośno pomstując na zjedzone mięso z grilla. Docieramy na szczyt wzniesienia, jesteśmy dosłownie o krok od Albanii, i co za przypadek, spotykamy tutaj sporą grupkę motocyklistów z Warszawy oraz podróżujących turystów rodem ze Śląska. Nie ma jak spotkanie narodowe na granicy czarnogórsko-albańskiej. Od motocyklistów dostajemy radę: sprawdźcie hamulce, przed wami niezły zjazd. I tak jest w rzeczywistości, mkniemy w dół poczytując to jako nagrodę za wcześniejsze męki. Uzupełniamy wodę w maleńkiej osadzie po drodze (ach ta woda pita wprost z ogólnodostępnych ujęć, takiego smaku się nie zapomina). Jest jeszcze na tyle wcześnie, że całkiem realny wydaje się postawiony rano cel, a mianowicie nocleg w Ulcinj. Jako, że to miasto nad Adriatykiem, do tego z rozległymi plażami (niestety nie dane nam było je zobaczyć) wjeżdżając do niego mijamy całe rzesze wracających z plaży urlopowiczów. Mamy dziś szczęście (ta za te męki), z tłumu dosłownie wyłuskuje nas przedsiębiorczy mężczyzna na skuterze i zachwalając swój kemping, namawia nas na nocleg. Jego posesję stanowi ładny dom z pokojami gościnnymi oraz ogródek, w którym rozbijamy nasze namioty. Po godzinie mamy sąsiadów: para z Ukrainy również nocuje pod namiotem. A my korzystamy ze wszystkich dobrodziejstw cywilizacji: mycie (a raczej szorowanie się), wielkie pranie, kawa, a dzień kończymy pysznym arbuzem.

27.08.2010
PIERWSZY KONTAKT Z ADRIATYKIEM
Poranna pobudka, pranie ze sznurków i do sakw, korzystamy z kempingowej kuchni (w moim przypadku na śniadanko jajecznica z proszku, miałem pewne obawy, ale była naprawdę pyszna). Po takim śniadaniu brakować może tylko jednego, a mianowicie pachnącej kawy, wjeżdżamy więc do miasta w poszukiwaniu kawiarenki. W starej, notabene bardzo ładnej części miasta jest ich kilka, jest więc okazja przysiąść na moment i poobserwować toczące się wokół życie. Na wąskich ulicach ruch jak w przysłowiowym Rzymie. Mocna espresso stawia nas w momencie na nogi i nieco pobudzeni ruszamy w kierunku opisanych w przewodnikach ruin twierdzy. Twierdza zaadoptowana jest na całkiem ciekawe muzeum, eksponaty ukazują niegdysiejsze życie i zwyczaje na tych ziemiach. Z Ulcinj kierujemy się drogą wzdłuż wybrzeża w stronę miast Bar oraz Budva. Oba stanowią żelazny punkt naszej wyprawy i z oboma wiążemy niemałe nadzieje w sensie przeżyć estetycznych. W południe jesteśmy w Barze – upał niemiłosierny, a do starej części miasta droga pnie się w górę. Aby nieco się pokrzepić lądujemy na małym targowisku, w przytulnej restauracyjce będącej jednocześnie muzeum. Miła i ładna kelnerka w ludowym stroju szczególne wrażenie robi na Romanie, do tego podane przez nią piwo w solidnym kuflu jest naprawdę pyszne. Pod ruiny starej twierdzy podjeżdżamy po wyślizganej kamienistej drodze. Twierdza, mimo, że częściowo to juz ruina, jest naprawdę warta uwagi. Na jej zwiedzaniu spędzamy dobrą godzinę, delektując się widokiem na starą część miasta. Wrażen dopełnia kilka miłych spotkań z naszymi rodakami. Wracając zjeżdżamy na jeszcze jedno piwo do odwiedzonej wcześniej knajpki. Przy wyjeździe z miasta trzeba uważać – nasze jednoślady na mocno nachylonej drodze rozpędzają się szybko, a dla mnie chwila nieuwagi kończy sie upadkiem. Na szczęście kontrolowanym 🙂 Ucierpiało tylko kolano, łydka i ramię, za kilka godzin rana zadezynfekowana zostanie w naturalnie słonej wodzie morskiej. Droga biegnąca wybrzeżem jest dość ruchliwa, choć na szczęście kierowcy traktują nas raczej przyjaźnie i raczej nie spotykamy się z aktami chamstwa z ich strony. Trzeba jednak podwójnie uważać, co jest o tyle trudne, że morze przyciąga wzrok jak magnez. Szczególnie, gdy w zasięgu wzroku pojawiają się takie perełki jak gęsto zabudowana wyspa Sveti Stefan. Jest ona w rękach bogatych tego świata, więc za wstęp na nią pilnujący wjazdu ochroniarz żąda od nas 100 Euro za osobę (ciekawe, czy to był żart). Wyspę obserwujemy więc z tarasu miejscowej knajpki, popijając piwo i głośno dyskutując nad sprawami egzystencjalnymi. Kilka kilometrów przez Budvą decydujemy się zostać na dużym kempingu. Już nie możemy się doczekać pierwszej kąpieli w Adriatyku, po rozbiciu namiotów mkniemy więc na plażę. Dobrze, że Budva jest tak blisko, pozwala to nam wyskoczyć tam wieczorem na odciążonych rowerach. Stare miasto jest śliczne, wąziutkie uliczki (trochę rażą jedynie stłoczone jeden na drugim sklepiki z markową odzieżą), kościółki, klimatyczne knajpki. I mnóstwo turystów. Wracamy nabrzeżem, przy którym cumują wszelkiej maści jachty, niektóre to dosłownie hotele na wodzie. Zatrzymujemy się jeszcze na pizzy; przyjemnoiśc średnia, bo knajpa ulokowana przy ruchliwej drodze, ale trzeba przyznać, że pizza jest dobra. Wracamy nocą, chyba jako nieliczni wyjeżdżając z miasta, wszyscy kierują się w jego stronę na całonocną imprezę. Nam pozostaje arbuz pałaszowany przed namiotem i pełne gwiazd niebo, i mając aż tyle wcale nikomu nie zazdrościmy zabawy we wszechobecnym hałasie i tłoku.

28.08.2010
NAD POŁUDNIOWOEUROPEJSKIMI FIORDAMI

„Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” – w myśl tego przysłowia jesteśmy już o 6 rano z Wieśkiem na plaży. Woda – prima, na plaży – cisza, przerwana wtargnięciem (dosłownie) kilku dziewczyn, z których jedna uparcie starała sie nas przekonać, że nie jest pijana, rozbierając się jak zawodowa tancerka do stroju kąpielowego i bez żadnego uprzedzenia rzucając się w wodę. Przywileje młodości 🙂 Odświeżeni wracamy na kemping, po spakowaniu trochę zamieszania wprowadza recepcjonistka, której dzień wcześniej Wiesiek zostawił paszport (a raczej jej brak; to aż nieprawdopodobne, o której Ci południowcy zaczynają pracę). W końcu paszport w dłoni i możemy jechać. Przed nami kolejna atrakcja turystyczna, Kotor, a jeszcze przed nim przejazd kilkukilometrowym tunelem. Niezła adrenalina, w tunelach szum nadjeżdżających samochodów tak się wzmaga, że mimowolnie wywołuje uczucie strachu. A sam Kotor to rzeczywiście perełka. Piękne stare miasto, z wąskimi uliczkami, kafejkami, sklepikami wciśniętymi w zaułki. Fundujemy sobie też zwiedzanie ruin twierdzy, prawie półtoragodzinna wycieczka po jej murach i widoki zapierające dech w piersiach. Z samej góry rozciąga się panorama na starówkę i otaczający miasto fiord; stać i podziwiać nie można wiecznie (tym bardziej, że na dole czeka Krzysiek), więc ruszamy w dół, chyląc czoła przez budowniczymi twierdzy. Możemy sobie wyobrazić, ile krwi i potu zostało wylanych podczas jej powstawania. Na dole, nieco spóźnieni, odnajdujemy zniecierpliwionego Krzyśka i juz w komplecie jedziemy w kierunku dzisiejszego celu, miasta Herceg Novi. A droga wiedzie przez cudowne wioski i miasteczka Boki Kotorskiej. W jednym z nich, ślicznym Peraście, zatrzymujemy się na kawę, napawając oczy widokiem niewielkiej cerkwi stojącej na malutkiej wyspie niedaleko brzegu. Trasa jest tak malownicza, że nie sposób będzie ją zapomnieć: mijamy zatoczki, niewielkie, czasem wręcz mikroskopijne plaże, czując prawie wilgoć wody morskiej na skórze (czasem tak blisko morza jedziemy), a wszystko to otaczają zielone wzgórza. Urok tych południowoeuropejskich fiordów jest niezaprzeczalny. Dzisiejszy dzień jednak bogaty jest i w inne, mniej przyjemne atrakcje. Najpierw Czesiek lekko przyciera o skałę jedną z sakw (na szczęście od biedy posłuży mu ona do końca), potem ja, na głównej ulicy Herceg Novi, zrywam od jakiegoś czasu postękujący łańcuch. Dla mnie przywitanie z ostatnim czarnogórskim miastem na naszej trasie nie należy więc do najprzyjemniejszych, nauczony jednak doświadczeniem z Hiszpanii („łańcuchowo-przerzutkowe” problemy na Camino de Santiago kilka lat temu) zabrałem ze sobą ratujący, mi teraz życie, nowy, błyszczący łańcuch. Najpierw jednak trzeba ściągnąć stary, po czym ręce mam koloru węgla. Czesiek jednak dysponuje niezawodnym płynem (co chłop, to chłop na trasie), którego spore ilości wyciska na moje dłonie, a ten w połączeniu ze żwirem z parkowych alejek i wodą z fontanny pozwala doprowadzić mi sie do stanu używalności. Żeby nie robić kryptoreklamy, nazwy płynu nie zdradzę, gwoli wyjaśnienia jednak muszę dodać, że mimo uderzających podobieństw (patrz zdjęcie) oraz aluzji pozostałych członków wyprawy, nie był to męski płyn ustrojowy 🙂 Już w miarę czysty, ale za to na pełnosprawnym rowerze, gonię już chłopaków wjeżdżających do starej części miasta. Miasta nie bez przyczyny nazywanego miastem kwiatów; są tu ich ilości niespotykane dotąd na naszej trasie. Krótka, acz miła rozmowa z dwoma Polkami pracującymi w czarnogórskich przedszkolach w charakterze wolontariuszek, które polecają nam zwiedzenie niedalekiej twierdzy. Po prawie dwugodzinnym spacerze uliczkami miasta siadamy w końcu na zasłużonym piwie na niewielkim ryneczku. Przed nami ostatnia noc w Czarnogórze, musimy poszukać przyzwoitego noclegu (tzn. liczymy na jakąś przytulną plażę). Niestety przeliczamy się, wzdłuż długiej plaży, podzielonej na malutkie plaże prywatne, biegnie ruchliwa promenada. Ludzi multum, hałas karuzel i wszelkiego rodzaju ryczących i świecących ustrojstw nie ułatwiają znalezienia czegoś przyzwoitego. Chyba przez dwie godziny czaimy sie na stojące leżaki (bezskutecznie, ochrona plażowa nie śpi :). W nagrodę mamy możliwość (THX Krzysiek) delektować się tutejszym Vranakiem. Po winie decyzję jest podjąć łatwiej, odpuszczamy więc leżaki i rozkładamy się za niewysokim murkiem. Ta noc zapadnie w mojej pamięci jako najgorsza: hałas dyskotek, nieustannie spacerujące (i nie tylko:) pary, wałęsające sie psy i amatorzy marihuany nie pozwoliły mi długo zasnąć. Prawdziwa „zielona noc”.

29.08.2010
Z GŁOWĄ W SIÓDMYM DOŁKU
Noc jakoś przeżyliśmy i rano co świt pakujemy, nieco obolali, nasze bagaże. Czarnogóra żegna nas pogodą nieco odmienną od tej, do której zdążylismy się już przyzwyczaić. W powietrzu jakby czuć deszcz, powietrze jest wilgotne i tak do samej granicy. A przed granicą … gigantyczny korek samochodów. A my, mimo całkiem niezłego podjazdu, gramy na nosie oczekującym kierowcom, udowadniając po raz kolejny przewagę jednośladu nad końmi mechanicznymi. Przejazd przez granicę to też swego rodzaju atrakcja, bo trochę odzwyczailiśmy sie już od kontroli paszportów i groźby ewentualnej rewizji. Celnicy jednak są mili i nie bardzo interesuje ich zawartość naszych sakw, dzięki temu po kilku chwilach jesteśmy w Chorwacji. Kierunek może być tylko jeden – sławetny Dubrovnik. Trasa do najłatwiejszych nie należy, ale jest bardzo malownicza: po lewej morze, po prawej góry i tylko wiatr nieco utrudnia jazdę. Utrudnia też przygotowanie posiłku, ale jakoś po krótkiej walce udaje się okiełznąć palniki. Ja wykorzystuję ten czas na odespanie nocy i chętnie bym jeszcze poleżakował, ale czas w drogę. Jedziemy, jedziemy, i pogoda klaruje się na tyle, że czerwone dachy Dubrovnika pokazują nam się lśniące w promieniach słońca. Do miasta wjeżdżamy skąpani w słońcu, więc po wymianie euro na miejscowe kuny lądujemy w pierwszym lepszym spożywczaku. I małe zaskoczenie – jest sporo drożej niż w sąsiedniej Czarnogórze 🙁 Za to stare miasto nas nie rozczarowuje. Jest piękne, szczególnie wąskie uliczki w jego górnych partiach, z romantycznie powiewajacym kolorowym praniem na sznurkach rozwieszonych pomiędzy kamienicami. Jedyny minus to multum turystów, z których część snuje się chyba bez celu obładowana aparatami, komórkami, gps-ami i Bóg wie czym jeszcze. Niestety zwiedzanie murów miasta kosztuje na tyle dużo, że rezygnujemy z tej przyjemności i dość szybko odnajdujemy własciwą drogę wylotową z miasta. Teraz prowadzi ona praktycznie wzdłuż nabrzeża, co nie ułatwia jazdy (wiatr), ale za to czyni ją bardziej malowniczą. Po przejechaniu długiego mostu pojawia sie coś, czego do końca nie byliśmy świadomi – kolejna granica, tym razem z Bośnią i Hercegowiną. Po jej przejechaniu przebywamy na terytorium BiH dosłownie przez 14 km, mijając po drodze jedno miasteczko (o ile możemy tak nazwać tą małą rozbudowującą się osadę). Po niecałych czterdziestu minutach jesteśmy znów w Chorwacji i na nocleg zjeżdżamy do miasteczka o swojsko brzmiącej nazwie Klek. Jest juz późno i dość chłodno, więc rezygnujemy z kapieli w morzu, fundując sobie jedynie piwo i pizzę. Jadąc na plażę przejeżdżaliśmy przez park i tam też postanawiamy wrócić na nocleg. Okazuje się, że park jest małym polem golfowym, więc każdy do snu układa się w swoim własnym dołku. Nic nie zapowiada, że noc będzie tak strasznie wietrzna, że jej przetrzymanie umożliwi tylko ukrycie się w szczelnie zamkniętym śpiworze. Gdyby rowery były ciut lżejsze, pewnie rankiem szukalibyśmy ich po całym parku tak jak Wieśka, którego wiatr najprawdopodobniej wywiał za betonowy murek 🙂

30.08.2010
MOI POLIAKI
Rano wstajemy wcześnie i do tego totalnie niewyspani. Nocny wiatr zrobił swoje. Nasza dzisiejsza trasa biegnie przez Riwierę Makarską, obszar w Chorwacji najczęściej odwiedzany przez turystów złaknionych wypoczynku nad morzem. Mnóstwo małych miejscowości z niewielkimi plażami oraz gwarantowanym słońcem. Nie inaczej jest dzisiaj, do tego piękne góry po prawej. Na piwo zatrzymujemy się w niewielkiej klimatycznej knajpce, której własciciel był najprawdopodobniej marynarzem. Nie tylko ściany obwieszone są misternie wykonanymi żaglowcami (istne dzieła sztuki), nawet bar to rufa statku 🙂 Mijamy miasteczka Makarska, Baška Voda (ale odjazdowa nazwa), Omiš (cudowne góry Dinara, Mosor i Babnjaca) i docieramy do miejscowości Podstrana. Pusty kamping jest praktycznie przy głównej drodze, nad brzegiem morza. Mała plaża, molo i przemiła właścicielka. Jak tylko dowiedziała się, skąd jesteśmy, staliśmy się dla niej „moi Poliaki”. Nie ukrywała życzliwości dla nas, zresztą miała jej chyba aż nadto dla wszystkich (po nas na kamping zawitała jeszcze niemiecka rodzinka). Tutaj też wieczorem spotkała nas nietypowa niespodzianka: deszcz, a w oddali szalejąca burza. Nasza babcia zarządziła przeprowadzkę do olbrzymiego garażu, gdzie w towarzystwie jaskółek oraz wiekowego Peugota (chyba, nie mam głowy do marek) rozbiliśmy nasze namioty. Ściany garażu pokrywały plakaty, obok Blanki Vlašić nasz rodak, Papież Jan Paweł II. Wieczór minął nam na rozmowach z babcią oraz wyczekiwaniu końca deszczu; obawiamy się, że jeśli do jutra nie przestanie padać, jazda do Splitu wśród samochodów, których kierowcy nie nawyknęli do mokrych i śliskich nawierzchni może być mało komfortowa. Przed snem jeszcze dobra informacja: przestało.

31.08.2010
„KUCHENNY BAŁAGAN”
Rano nie udało się nam już niestety wykąpać w Adriatyku, więc pożegnamy go tylko wzrokiem (dziś będziemy go widzieć ostatni raz). Przykro też było opuszczać naszą chorwacką babcię, która zapewniła nas, że za naszą szczęśliwą podróż będzie się modliła do Jana Pawła II. Czym bliżej jesteśmy Splitu, tym  droga robi się coraz bardziej uciążliwa (ruch samochodowy), tak, że z ulgą oddychamy po dojechaniu do ścisłego centrum. W samym mieście, drugim co do wielkości w Chorwacji, praktycznie na każdym kroku stykamy sie z historią, i to tą najodleglejszą. Wpisany na listę dziedzictwa kulturalnego UNESCO pałac cesarza Dioklecjana (III-IV wiek), oktagonalne mauzoleum Dioklecjana, świątynia Jupitera robią niesamowite wrażenie, choć muszę przyznać, że trochę się zawiodłem chyba przereklamowanym Splitem. Znacznie bardziej ujęły mnie czarnogórski Bar, Budva czy Kotor. Wyjazd z miasta znowu dostarcza nam trochę adrenaliny (chyba jeszcze większy natłok aut niż przy wjeździe). Wracamy do Omiš, skąd odbijemy w stronę Mostaru (Bośnia i Hercegowina). Piękna pogoda wzmaga tylko odczuwalny żal, że być może za godzinę nie będziemy już mieli po prawej widoku szmaragdowego Adriatyku. Omiš nas poraża – szczególnie otaczające go szczyty oraz kanion rzeki Cetina, którym teraz jedziemy. Podjazdy są naprawdę wymagające, serpentynami pniemy się do góry  i naszym oczom ukazuje się cudowna panorama górska. W miejscowości Zadvarje zjeżdżamy rzucić okiem na wodospad (niestety mały, podobno największe wrażenie robi na wiosnę, gdy z gór schodzi woda z topniejących śniegów). Około godziny 19.00 dojeżdżamy do Imotski, gdzie postanawiamy zanocować. Jeszcze tylko ostatni wysiłek – króciutki, ale chyba kilkunastoprocentowy podjazd pod ruiny widzianej z dołu twierdzy. W sąsiedztwie ruin wciśnięte pomiędzy skały boisko, a nisko w dole Modro Jezero (achom i ochom nie było końca). Małe zdziwienie, twierdza jest otwarta i niepilnowana, a okazja noclegu w takim miejscu nieczęsto się zdarza. Cóż, coś za coś, rowery na plecy i po wąskich schodach w górę, powrót i to samo z sakwami. Namiot rozbijamy na niewielkim dziedzińcu, pod łopoczącą flagą. Krzysiek z Romanem śpią na zewnątrz, mimo zapowiadającej się chłodnej nocy. Po kolacji podziwiamy zachód słońca z murów i w śpiwory. Noc do najspokojniejszych nie należy, szum łopoczącej flagi nad głowami, nocne schadzki jakiejś pary zakochanych, ujadanie psów z niedalekich zabudowań. Co do bałaganu w kuchni, uchylę tylko rąbka tajemnicy: zrobiłem go ja i nawet nie posprzątałem 🙂 Reszta niech pozostanie nierozwiązaną zagadką dla czytelników 🙂

01.09.2010
DUCHOWE I ESTETYCZNE DOZNANIA
Rano powtarzamy wieczorne czynności czyli tachanie rowerów i sakw na dół. Jeszcze wczoraj wieczorem podjęliśmy wstępnie decyzję o dotarciu do Mostaru przez Medjugorje. W tym, że decyzja była trafna utwierdza nas dodatkowo równa droga, po której mkniemy z szybkością ponad 30km/h. Dosłownie przelatujemy przez granicę i jesteśmy w Bośni i Hercegovinie. Nawet się nie zorientowaliśmy, jak dojechaliśmy na miejsce; naszym oczom ukazuje się kościół pod wezwaniem Św. Jakuba. Trafiliśmy na spora pielgrzymkę Włochów, dla których stanowimy również ciekawy materiał zdjęciowy 🙂 Kto wie, może nieświadomi niczego znajdziemy się na okładce włoskich dzienników La Stampa czy La Repubblica 🙂 Po krótkim posiłku i obejściu kościoła jedziemy na oddalone o parę minut Wzgórze Objawień (Podbrdo). Na niewielkim kamienistym wzgórzu dzieciom objawiła się Gospa (Pani), która przedstawiła im się jako Królowa Pokoju (Kraljica Mira). Wracamy, gdy nagle w miejscu zatrzymują nas krzyki Wieśka „chłopaki, chłopaki”. Jakież było nasze zdziwienie zobaczywszy samochód na rejestracjach SBL, a potem naszego znajomego z rowerowych wycieczek, do tego członka TTA.  Kolejny raz przekonujemy się, jak świat jest mały. Wymiana serdeczności (zresztą podobną mamy za dwie minuty z dwójką włoskich rowerzystów), życzenia szerokiej drogi i czas ruszać. Droga nie jest już tak łatwa, to pnie się w górę, to opada w dół. Do starego Mostaru wjeżdżamy piękną zadrzewioną aleją, zostawiamy rowery na oku miłych dziewczyn z informacji turystycznej i pieszo zagłębiamy się w starówkę. Wąskie kamienne uliczki, kawiarnie, sklepiki, w których można kupić wszystko – od tkanin, dywanów, przypraw, pamiątek po broń z ostatniej wojny. Ze sklepów i kawiarni dolatuje głośna muzyka. Po najbardziej znanej uliczce – Kujundżiluk – przemieszcza się wielojęzyczny tłum. I najbardziej charakterystyczny punkt: Stary Most nad szmaragdową Neretwą. Spinał brzegi Neretwy przez ponad 400 lat, jedna strona uchodziła za „turecką”, druga za „chorwacką”. Obecnie, choć formalnych granic już nie ma, Chorwaci żyją po zachodniej stronie rzeki, a Muzułmanie po wschodniej. Most od powstania stanowił symbol pokoju chrześcijaństwa z islamem (mieszkali tu muzułmanie, katolicy i prawosławni). Niestety, 9 listopada 1993r. chorwaci zbombardowali Stary Most, co widząc mieszkańcy Mostaru podobno płakali. Most odbudowano w 2004r. bez ingerencji nowoczesnych technologii, używając nawet kamieni z tej samej kopalni co 450 lat. Dziś z mostu skaczą do rzeki mostarscy Ikarzy dla udowodnienia swojej odwagi i męskości. Ta tradycja ma kilkaset lat, a samo zadanie jest karkołomne: Neretwa jest płytka i skoczek musi precyzyjnie wycelować w nieduży fragment głębiny. Jednak według tradycji nie jest prawdziwym mężczyzną ten, kto nie skoczy w nurt Neretwy. My nie skakaliśmy, nam wystarczyło, że aby tu dotrzeć, musieliśmy sami i o własnych siłach pokonać taki szmat drogi. Zachwyceni miastem (jak dla mnie było to jedno z najpiękniejszych miejsc na naszej trasie), siadamy jeszcze w miejscowej kawiarence, by zjeść przepyszne ciasto i napić się tradycyjnie parzonej po turecku kawy. Tak to dobre, że chciałoby się siedzieć i siedzieć i siedzieć. W końcu siedzimy (ale na naszych siodełkach) i opuszczamy Mostar. Żal rekompensuje nam wymagająca, ale widokowa trasa. Pod górę wjeżdżamy w asyście krztuszących się i parskających ciężarówek wwożących drewno. U góry zatrzymujemy się w przydrożnej knajpce, by po zaczerpnięciu sił ruszać dalej. Widoki zapierają dech w piersiach; powoli zachodzące słońce, zielone szczyty gór, nisko wiszące białe chmury. Jedyne co psuje nastrój to mijane czasem opuszczone, zniszczone domy i wałęsające się bezpańskie wygłodniałe psy i koty. To smutny efekt czystek etnicznych w czasie wojny bałkańskiej. Robi się chłodno i najwyższy czas poszukać miejsca na nocleg, co wcale nie okazuje się tak łatwe. Droga prowadzi przez gęsty las i musimy jeszcze trochę powalczyć z własnymi słabościami, zanim z niego nie wyjedziemy. W końcu. Przed nami cudowne góry, a po lewej spora łączka, i tu się rozbijamy. Przy drodze, w samochodzie osobowym siedzi trójka chłopaków, jak się okazuje Słowaków, życzliwa wymiana zdań i najwyższy czas przygotowywać nocleg. Jesteśmy dość wysoko (ponad 1000m n.p.m.) i z minuty na minutę robi się coraz chłodniej. Namioty rozbijamy w tempie ekspresowym i w ciemnościach gotujemy posiłek. Nic nie zastąpi smaku gorącej zupy, gdy na dworze coraz zimniej, potem szybciutko w śpiwór i zasłużony sen.

02.09.2010
SZRON NA SAKWACH

Brrr… Jak zimno. I jak biało na zewnątrz. Rowery białe, sakwy białe. Namioty mokre. To aż nieprawdopodobne, że kilka dni temu temperatury sięgały czterdziestu stopni, a dziś w nocy musiało być na minusie. Z nadzieją wypatrujemy wschodzącego słońca. Jego pierwsze promienie rozgrzewają zziębnięte ciało, pobudzają do działania. Przed zjazdem w dół trzeba się dobrze opatulić, ziąb przenika aż do szpiku kości. Gacko jest o wiele dalej niż się spodziewaliśmy, na szczęście jest cały czas z góry, a w najbliższej miejscowości, mimo wczesnej pory, czynne sa juz dwie kawiarnie. Poranna gorąca kawa stawia nas na nogi. Jedziemy dalej, krajobraz przypomina trochę nasz Beskid Sądecki: pastwiska, domki, leniwie płynący czas. I tylko mijane co jakiś czas cmentarze muzułmańskie przypominają o tragediach, jakie rozgrywały się tu kilkanaście lat temu. Dojeżdżamy do nieczynnego schroniska, obok którego bije źródło wody; aż zaprasza do kąpieli. Odświeżamy się, a potem delektujemy się krystalicznie czystą wodą. Niebo w gębie. W mijanych wioskach czas jakby się zatrzymał: dziadkowie rąbiący drwo na opał, psy wylegujące się w obejściach, ruch samochodowy praktycznie żaden. Docieramy do Gacko, niewielkiego miasteczka, trochę przesiąkniętego Socjalistyczną Federalną Republiką Jugosławii. Zresztą po drodze zdarza nam się teraz mijać miejsca czci dla Josipa Broz Tito, legendarnego przywódcy byłej Jugosławii. Droga jest coraz bardziej widokowa, górują nad nią piękneGóry pomiędzy Mostarem a Gacko wysokie szczyty gór (coś na kształt naszych Tatr Wysokich). Zatrzymujemy się w przydrożnej knajpce i pijemy piwo na jej tarasie chłonąc roztaczający się widok. Przypominają się nam początki naszej wyprawy, kiedy karki bolały od ciągłego unoszenia głowy znad kierownicy. Zjeżdżając, utykamy na dobre pół godziny w korku, spowodowanym remontem jednego z górskich tuneli. Około 17.00 docieramy do leżącego nad rzeką Driną miasta Foča. Zatrzymujemy sie tu tylko, żeby uzupełnić wodę i napełnić puste żołądki w miejscowej pizzerii. Gdy my smacznie zajadamy, Wiesiek znajduje oddalony około 2 km od miasta kemping i tu zostajemy na noc. Jest dość chłodno, a czeka nas jeszcze niebylajaki prysznic. Raz – nie ma ciepłej wody, dwa – nie ma letniej wody, trzy – prysznic jest na wolnym powietrzu 🙂 Najgorsze są pierwsze cztery minuty (a cała przyjemność trwa może pięć minut) 🙂 Przed snem zdążył się na nas jeszcze obrazić miejscowy pies, który dostał burę za próbę zwędzenia części naszego bagażu. Czekam jeszcze na właściciela, żeby zasięgnąć języka co do przejezdności wybranego przez nas jutrzejszego wariantu trasy. Zasypiamy, nie otrzymując jednak jednoznacznej odpowiedzi, czy na zaplanowanej trasie jest przejście graniczne. Wiemy za to napewno, że jest ona bardzo malownicza i to nas przekonuje, żeby zaryzykować. Cóż, o przejście zapytamy jutro gdzieś po drodze.

03.09.2010
Z PAŃSTWA DO PAŃSTWA HOP

Rano mkniemy główną drogą biegnącą wzdłuż Driny. Bardzo długo, bo aż prawie do godzin południowych utrzymują się mgły, powietrze jest jakieś takie lepkie, wilgotne. Po drodze mijamy jedno większe miasteczko, Goražde, reszta to małe wioski. W miejscowości Brodar, 10 km przed miastem Višegrad, odbijamy w prawo, w podrzędna drogę kierującą nas w stronę granicy z Serbią. Bośnia i Hercegowina żegna nas cudownym akcentem – kanionem rzeki Lim (dopływ Driny). Bajka. Droga początkowo dość długo pnie się w górę, powróciły też tunele, a po prawej czasem kilkusetmetrowe ściany opadające pionowo w dół ku rzece. Co rusz zatrzymujemy się pstryknąć fotkę. Po jakimś czasie droga robi sie też mniej wymagająca, by w końcu zacząć opadać w dół. Ach, co za zjazdy z widokami. Po przejechaniu dziurawego drewnianego mostu docieramy do granicy z Serbią (o czym dowiadujemy się z tablicy informacyjnej). Na maleńkiej stacji benzynowej wydajemy resztę tutejszych marek i … jesteśmy w Serbii. Ta świadomość jest tylko w naszych głowach, krajobraz pozostał niezmienny, tym bardziej, że tutejszą linię graniczną wytyczał ktoś bardzo kreatywny. Dlaczego? Ano za chwilę znów jesteśmy w Bośni i Hercegowinie (znowu wiemy to tylko z tablicy), by po kilku kilometrach, w miejscowości Rudo, przekraczać już właściwą granicę z Serbią (kontrola paszportów i te sprawy). Okazuje się, że te zamieszanie z granicami ma wymiar historyczny. Cytując za Wikipedią, „teren ten, zwany Sastavci, jest eksklawą Bośni i Hercegowiny położoną na terenie Serbii, nieopodal miasta Priboj. Administracyjnie należy do bośniackiej gminy Rudo. Cała infrastruktura, telekomunikacja, poczta, opieka zdrowotna utrzymywane są przez stronę serbską. Również miejscowa szkoła podstawowa należy do systemu edukacyjnego Serbii, a większość uczniów kontynuuje edukację w serbskim Priboju. Z drugiej strony teren enklawy należy do katastru gminy Rudo, więc mieszkańcy płacą podatek od nieruchomości Bośni i Hercegowinie. Powstanie enklawy datuje się na XIX w., kiedy to na mocy postanowień kongresu berlińskiego z 1878r. Bośnia i Hercegowina trafiła pod opiekę Austro-Węgier. Muzułmanie z terenów Bośni schronili się w Sandżaku. Enklawę w 1999r. zamieszkiwało 270 osób, z czego 70% posiadało obywatelstwo serbskie. Połowa mieszkańców deklarowała jednak narodowość bośniacką. Rząd serbski zaproponował przejęcie enklawy Sastavci w zamian oferując Bośni inny obszar o takiej samej powierzchni, jednak ta propozycja została odrzucona przez stronę bośniacką, która żąda połączenia enklawy z resztą kraju korytarzem. Do czasu ostatecznej demarkacji granicy pomiędzy BiH i Serbią kwestia enklawy Sastavci pozostaje nierozstrzygnięta.” Bądź co bądź, jesteśmy już w Serbii i do Priboju, skąd mamy pociąg, pozostało kilka kilometrów. Jak się okazało już na miejscu, do odjazdu mamy jeszcze sporo czasu, więc robimy zakupy w miejscowych sklepach. Na peronie meldujemy sie na pół godziny przed odjazdem, co, okazuje się, było nadmiernym pośpiechem. Pociąg nie przyjeżdża na czas, a o prawie godzinnym opóźnieniu nikt nawet nie raczył poinformować przez megafony. Cóż, tu czas płynie inaczej i po spokojnych twarzach oczekujących pasażerów widać, że ta sytuacja to coś całkiem normalnego. Wsiadając do opóźnionego pociągu rozwiały sie nasze nadzieje na wyjazd z Belgradu jeszcze dzisiaj. Do serbskiej stolicy docieramy późno; zmęczeni układamy się do snu na końcu długiego peronu. Aby zasnąć, musimy się tylko jeszcze przyzwyczaić do przetaczających sie z hukiem kilka metrów od nas pociągów oraz pozbyć sie natrętnego właściciela jakieś kamienicy, który chce nas na siłę uszczęśliwić możliwością noclegu u niego. W końcu się udaje, jedynie znika nam Wiesiek, trawiony przeziębieniem, jesteśmy jednak zbyt zmęczeni, żeby dociekać gdzie był i po co.

04.09.2010
STUKOT KÓŁ POD NAMI – dzień przedostatni

Rano Czesiek się znalazł i w komplecie zastanawiamy się, jak podejść konduktora, żeby nie było problemów z przewiezieniem rowerów. Pani konduktor okazuje się być bardzo miłą osobą i wbrew naszym obawom problemów nie będzie. Uff, nasza radość jest tym większa, że pociąg jedzie aż do Bratysławy i myślami już tam jesteśmy. Nie tak prędko, nie tak prędko, przed nami jeszcze kilka kontroli biletów i to właśnie konduktorzy (czy może bzdurne przepisy) okażą się przysłowiową kłodą rzuconą pod nogi. Tymczasem przez okna pociągu podziwiamy najpierw Serbię górzystą, poprzecinaną dłuuugimi tunelami, potem Serbię płaską, rolniczą. Rowery opłacone mamy do granicznej Suboticy, a w Kelebii (po stronie węgierskiej) nowa pani konduktor patrzy na nas już mniej przyjaznym okiem. Trochę się krzywi, ale wypisuje nam bilety do Szob na granicy ze Słowacją. Jej zmiennik na trasie traktuje nas całkowicie z góry, informując buńczucznie, że w tym pociągu rowerów przewozić nie wolno i basta. Mamy bilet do granicy, więc niewiele może poradzić, ale w Štúrovie pierwsze co robi, to biegnie do swojego słowackiego kolegi stojącego na peronie i najzwyczajniej w świecie na nas kapuje. Oj, nie sprawdza się powiedzenie „Polak, Węgier dwa bratanki”. Słowak bez mrugnięcia okiem wyrzuca nas z pociągu, jedynie informując nas, że na sąsiednim peronie poczeka na nas pociąg do Bratysławy. Objuczeni sakwami wypychamy rowery po stromych stacyjnych schodach. Pociąg rzeczywiście czeka, a konduktor, sprzedając nam bilety na przewóz rowerów, nie może się nadziwić postępowaniu jego kolegi po fachu. Wszak wyrzucił nas z pustego prawie pociągu (w całym wagonie była tylko nasza czwórka z rowerami). Cóż, to kwestia ludzkiego podejścia po prostu. W Bratysławie jesteśmy późnym wieczorem, bezpośredni pociąg do Čadcy ucieka nam sprzed nosa, ale dzięki temu zajadamy się pysznym kołoczem ze śliwkami, który zapijamy ugotowaną na ławce kawą.

05.09.2010
STUKOT KÓŁ POD NAMI – dzień ostatni

Jesteśmy w pociągu do Žiliny, można rzec, że już prawie w domu. Dojeżdżamy na miejsce i czeka nas prawie trzygodzinne oczekiwanie na pociąg do Čadcy. Rezygnujemy z jazdy rowerami ze względu na noc oraz śliską, podeszczową drogę. W końcu jest, zmęczeni wsiadamy i momentalnie zasypiamy, Krzysiek z Romanem i trójką rowerów na jednym końcu wagonu, ja z Wieśkiem i jednym rowerem na drugim. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy wysiadłszy na peronie w Čadcy nie ma na nim chłopaków (i mojego roweru). Zerkam jeszcze przez okno, przez drzwi do pociagu. No nie ma ich tam. Musieli przez pomyłkę wysiąść wcześniej. Nasze zdenerwowanie jest tym większe, że pociąg ze Zwardonia mamy za 1,5h, a musimy tam jeszcze dokręcić. Szybko przygotowujemy ekspedycję ratunkową: ja zostaję pilnować bagaży, a Czesiek już wskakuje na rower. Nagle zza rogu dworca z półmroku wyłania się nietypowa kawalkada – dwójka zdyszanych rowerzystów na trzech rowerach. Nasze podejrzenia się potwierdziły, chłopaki omyłkowo wysiedli stację wcześniej, a jak się zorientowali, Krzysiek „dosiadł” dwa rowery i jakoś dali radę. Jak stwierdził Krzysiek, jedyną trudnością było przekonać mój rower, żeby jechał tam, gdzie on go kierował. Niełatwy odcinek Čadca – Zwardoń pokonujemy rekordowo w niecałą godzinę, dojechawszy na miejsce mamy jeszcze pół godziny. Czekamy więc w ten chłodny, deszczowy ranek, radośni, że jesteśmy już w Polsce, ale i smutni, żyjący jeszcze Bałkanami. W Tychach jesteśmy o 10.30 rano, dzieki temu udaje mi się jeszcze (można rzec rzutem na taśmę) zdążyć na chrzest mojego bratanka o 11.30 w NSPJ 🙂 A potem …, cóż, brutalny powrót do rzeczywistości 🙂

TRASA

Dzień 1 – Bieruń => Budapeszt – 61 km
Dzień 2 – Budapeszt => Belgrad – 24 km
Dzień 3 – Belgrad => Mojkovac => Žabljak – 90 km
Dzień 4 – Žabljak => Kanion rzeki Pivy – 107 km
Dzień 5 – Kanion rzeki Pivy => Podgorica – 125 km
Dzień 6 –
Podgorica => Ulcinj – 108 km
Dzień 7 – Ulcinj => Budva – 88 km
Dzień 8 – Budva => Herceg Novi – 78 km
Dzień 9 – Herceg Novi => Klek – 125 km
Dzień 10 – Klek => Podstrana – 134 km
Dzień 11 – Podstrana => Imotski – 114 km
Dzień 12 – Imotski => nocleg na przełęczy (okolice Gacko) – 130 km
Dzień 13 – nocleg na przełęczy (okolice Gacko) => Foča – 132 km
Dzień 14 – Foča => Belgrad – 103 km
Dzień 15 – Belgrad => Bratysława – o km
Dzień 16 – Bratysława => Bieruń – 55 km

KOSZTY
Bilet City Star na trasie Cadca (Słowacja) => Prijepolje (Serbia) => Cadca (Słowacja) – koszt przypadający na jedną osobę to 61,20
(w tym opłacony przewóz rowerów do Bratysławy).
Dopłaty w pociągach (w przeliczeniu na jedną osobę):
Bratysława => Budapeszt – 5€
Budapeszt => Belgrad – 25€
Belgrad => Mojkovac – 9€
Priboj => Belgrad – 2,25€
Belgrad => Subotica – 2,5€
Kelebia => Szob – 10

Štúrovo => Cadca – 1,32