Cel był jeden – dobiec i tym samym zamknąć projekt pn. „KORONA MARATONÓW POLSKI” (znów to zboczenie zawodowe J ). I … udało się. Nie udało się jednak złamać czwórki, choć znaki na niebie i ziemi wskazywały, że tym razem to osiągnę. Fakt, nie długich wybiegań przed maratonem (i tu upatruję głównej przyczyny porażki), ale czasy osiągane na krótszych biegach wskazywały, że czwóra padnie. Wskazywał to również początek maratonu – przykleiłem się do pacemakerów ciągnących na czwórkę (ci mieli oczywiście największy popyt) i kontrolowałem sytuację. Dyszka – spoko, dwudziesty kilometr – luz, cóż mamy małe spóźnienie, ale prowadzący pewnie niezauważalnie przykręcą tempo i nadrobimy stratę. Nawet przez chwilę buńczucznie pomyślałem, że jak tak dobrze pójdzie, to sam przykręcę tempo i może nawet będzie 3.50 (hahaha). Około 27-28 km lekkie znużenie, które niestety zaczęło narastać i na 32 km organizm powiedział kategorycznie DOŚĆ. Nie żeby coś specjalnie bolało, po prostu impuls z mózgu mówiący ZWOLNIJ był tak sugestywny, że w końcu wygrał z coraz słabszymi przebłyskami silnej woli. To była tylko chwila słabości, ale za kilometr przyszła następna i już wiedziałem, że musiałby się stać cud, żebym dogonił oddalający się znak z magiczną cyfrą 4:00. Skorzystam więc z toalety, myślę sobie, przecież tak naprawdę na pęcherz naciska mi od piątego kilometra. Robię siusiu wspierając się czołem o ścianę ToiToi-a (czy jak to się tam pisze J i zmagam się z własnymi słabościami, wiedząc, że po wyjściu trzeba będzie pobiec dalej. Ale jak to mówią, najgorzej zacząć, potem jest już z górki. Tym razem jednak z górki nie było J Przyjąłem plan – bieg do kolejnego punktu z wodą (rozstawione było co 2,5 km), tam przejście do szybkiego marszu, kubek wody „do środka” i dwa kubki wody na łeb, zacisnąć zęby i bieg. Na 36-37 km nagle dostałem nieco energii i nawet zacząłem myśleć o ostrzejszym przyspieszeniu, ale dobrze, że zdrowy rozsądek zwyciężył, bo pewnie byłaby korona, ale cierniowa. Zresztą ostatnie dwa kilometry to była Golgota, na Moście Poniatowskiego miałem ochotę podbiec do barierki i się wyrz…ć do królowej polskich rzek. Mimo tego przyznam, że finisz na Narodowym daje kopa i spora porcja adrenaliny, zasilając moje mięśnie, zmusiła mnie do ostatniego wysiłku. No, może nie ostatniego, bo trzeba jeszcze było podejść odebrać medal i walnąć się na 10 minut pod ścianą w podziemiach stadionu. Spełniłem wówczas jedyne posiadane marzenie – zamknąć oczy na kilka minut i się wyłączyć. Ta chwila wystarczyła, żeby wróciły siły, a masaż, z którego w końcu skorzystałem za namową mojej żonki, rozluźnił obolałe mięśnie. Oceniając na trzeźwo, stało się to, co poniekąd było nieuchronne: w momencie, kiedy tak naprawdę zaczyna się maraton (czyli po 30 km) skumulowały się braki w postaci niewyspania, złego odżywiania, a co najważniejsze, olanie tych najdłuższych wybiegań. Skończyło się na 4.08.58 (życiówka poprawiona o niecałe 4 minuty) i niby pozostał pewien niedosyt, ale tak naprawdę przyćmiła go olbrzymia radość z pokonania po raz piąty królewskiego dystansu. A na czwórkę przyjdzie jeszcze pora. NU POGODI.
Jak już wcześniej wspomniałem, ukończyłem 36 PZU Maraton Warszawski z czasem netto 04:08:58 (brutto 04:15:49), co dało mi 3700 miejsce na 6675 sklasyfikowanych (klasyfikacja prowadzona jest w oparciu o czas brutto). W kategorii M30 sklasyfikowano mnie na 1391 miejscu z 2298 osób, które ukończyły bieg.
Pełne wyniki – pobierz tutaj
Tekst: Sebastian Macioł
Zdjęcia: Judyta Macioł, Mariusz Cieszewski, serwis Fotomaraton.pl