Może, nie może, w końcu okazuje się, że może i obiecaną przez BOSiR
przyczepkę zapinamy do samochodu Darka. A przyda się na pewno – zapowiedziało się aż 15 rowerzystów. Jak ustaliliśmy, rozpoczynamy mszą świętą w sanktuarium Matki Boskiej Leśniowskiej. Intencja: pamięci ofiar sprzed tygodnia. Po nabożeństwie jeszcze symboliczny znicz pod krzyżem i ruszamy. Pierwsze kilka kilometrów nieco nudnawe; rozdzielamy się niebawem, umawiając na rynku w Złotym Potoku. Nasza siódemka wjeżdża na poznane jesienią zeszłego roku leśnie szlaki. Kilka chwil i oddech znacznie przyśpieszył – raz ostro w górę, raz ostro w dół, i na dokładkę przeszkoda, której nie było jesienią: szlak zalegają zwały połamanych drzew i gałęzi. Czasem nie ma innego wyjścia, jak rower pod pachę. Po wyjeździe z lasu krótki sprint arcyfajną ścieżką rowerową i lądujemy nad zalewem (czas na małą nagrodę). Z pozostałą, nieco już znudzoną ósemką, spotykamy się na rynku w stronę Lelowa. Droga odbija w prawo i całkiem przyjemną leśną drogą mkniemy przed siebie do czasu aż… Aż okazuje się, że kogoś brakuje. Nieudana próba naprowadzenia Alojza na właściwą drogę kończy się decyzją: spotykamy się na rynku w Lelowie. Sam rynek raczej nieciekawy, jak i lokalna społeczność spotkana w jedynej czynnej knajpce. Za to bardzo fajnie prezentuje się drewniany gospodarczy młyn wodny oglądany po drodze w Białej Wielkiej. Jak się okaże, to nie ostatnia atrakcja dla niektórych tego dnia. Rozdzielamy się po raz kolejny, umawiając się tym razem pod ruinami warowni w Mirowie. Większa część pomknie asfaltem przez Niegową, my decydujemy się powtórzyć zeszłoroczną trasę i przejechać grzbietem Gór Gorzkowskich. Skutki tej decyzji dopiero poznamy, na razie pełni radości pniemy się sukcesywnie do góry. Na szlaku (którego notabene w pewnym momencie nie ma) zalegają ogromne ilości połamanych drzew, sporo energii kosztuje nas ciągłe wsiadanie i zeskakiwanie z rowerów. Jednak najwięcej cierpią nasze odkryte nogi, szarpane i drapane przez gałęzie, parzone przez chwasty i gryzione przez upierdliwe muchy. Nieco zmachani docieramy na szczyt i robimy przerwę na zaległe śniadanie (o obiedzie nie wspomnę). Na szczycie „boży palec zemsty” dotyka Romana – za próbę zamach stanu i objęcia prezesury łapie gumę, za chwilę drugą, by podczas zjazdu urwać przerzutkę. W tym momencie dla niego kończy się wycieczka rowerowa, a zaczyna piesza :). Pechowo gumę łapie też Edward i on także w pewnym momencie zmuszony jest prowadzić rower. My decydujemy się jechać dalej, by jak najszybciej dotrzeć z samochodową odsieczą. Po drodze wstępujemy do Mirowa na wyczekany obiad (prawie w cieniu mirowskich ruin) i „skrótem” pędzimy do Leśniowa. Nasz „skrót” to poznana w zeszłym roku fajna leśna (później polna) droga, w tym roku oferująca jednak dodatkowe atrakcje: mijając dziesiątki połamanych drzew co chwila lądujemy w piasku, gdzie jechać nie da się ani rusz. Jest już ciemno, kiedy docieramy pod sanktuarium i wysyłamy jeden samochód po pechową dwójkę. Do domu docieramy dobrze po 22, brudni, zmęczeni, ale jak to zawsze po naszych wyjazdach bywa, pełni energii na kolejny wypad.

Relacja z wyjazdu rowerowego na Jurę Krakowsko – Częstochowską (18 kwietnia 2010; 99 km)
Autor:  Sebastian